Stanie się komunikatywny – będzie przekazywał treści i emocje w sposób przystępny dla słuchacza i po prostu nie będzie kaleczył uszu. Dopiero osiągnąwszy taki poziom (nazwijmy go poziomem “0”), możemy dać słuchaczowi jeszcze coś więcej, coś co go pozytywnie zaskoczy i sprawi mu jeszcze większą przyjemność.
Stoicy, zastanawiając się nad naturą poezji, oddzielili znaczenie słowa od jego brzmienia. Znaczenie miało wypełniać utwory treścią, natomiast brzmienie nadawać im formę. Dziś wiemy, że zależności między brzmieniową i znaczeniową warstwą tekstu są znacznie bardziej skomplikowane i rozdzielanie ich ma sens tylko dla celów badawczych. Jedno pozostaje jednak faktem
Dzisiejszą bohaterką jest Joanna Mueller, poetka uhonorowana Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius za całokształt twórczości. Tym samym zamykam cykl odcinków podcastu poświęconych tegorocznej edycji te– Lyt til Wiersz na koniec Silesiusowego tryptyku af Wiersz na poniedziałek øjeblikkeligt på din tablet, telefon eller browser - download ikke nødvendigt.
Muzyka ta powstała na fundamentach wielu gatunków muzycznych, m.in. country, rock’n’rolla, jazzu, folku, muzyki tanecznej oraz soulu. Pop bardzo często określany jest również muzyką taneczną, rytmiczną i instrumentalno-wokalną, w której wykorzystuje się brzmienia modne w danym okresie/sezonie. Najczęściej używanymi
Letnie Brzmienia w Bielsku-Białej. Nowe miejsce festiwalu, kto u nas zagra? 14.03.2023, godz. 12:30. Poznaliśmy nazwiska artystów, którzy w ramach Letniego Brzmienia wystąpią w czerwcu w Bielsku-Białej. Tegoroczna edycja odbędzie się na lotnisku w Aleksandrowicach. Dla naszych Czytelników mamy specjalne zaproszenie na czerwcowe
2 zwrotnice do tweeterów FWK EM z regulacją natężenia i pasma, niskostratne kondensatory Hi-Fi MKP (foliowe) dla pięknego brzmienia; Optymalizacja punktu montażu tweetera poprzez przestawianie zworek na zwrotnicy. Do wyboru 3 ustawienia.
Mały, ale znakomity zespół dla ludzi szukających muzyki, przy której można porozmawiać, pięknego brzmienia saksofonu, popularnych hitów z Rekomendacja PlanujemyWesele Cadillac '58 Jazz Trio
Ciesz się również grą z towarzyszeniem sekcji rytmicznej i dwoma nowymi brzmieniami fortepiano. Nowe brzmienia fortepianów Yamaha CFX i Bösendorfer Imperial, nowe sample binauralne Yamaha CFX i Bösendorfer Imperial; 38 brzmień, w tym 2 fortepiano (Mozart Piano/Chopin Piano) Ulepszona technologia VRM (pol. wirtualne modelowanie rezonansu)
Quiz dla wytrawnych znawców - Muzyka. Sądzisz, że dobrze znasz disco polo? Sprawdź się! [QUIZ] Przed czym "Mama ostrzegała" w piosence "Daj to głośniej", jak naprawdę nazywał się wokalista występujący jako Tarzan Boy i komu zawdzięczamy nazwę "disco polo"? Sądzisz, że znasz dobrze polską muzykę chodnikową? Sprawdź się!
Kliknij w "ZOBACZ GALERIĘ". Gwara poznańska jest charakterystyczna dla mieszkańców Poznania i części powiatu poznańskiego. Elementy tożsame z gwarą poznańską, będące w istocie
6CX6fv. I. Co znaczyłaby ludzkość, gdyby ją kto zmierzył, Jak ona jest i w taką, jak jest ona, wierzył? Co onaby znaczyła, widziana tak szczerze, Jak ją znam i oglądam, nie zaś, jak w nią wierzę? Coby ona znaczyła? Dziewięćset milionów Skazanych na śmierć istot — parę zaludnionych Półwyspów... Oto wszystko — i trup w każdej chwili Zowąd — a zowąd słabe niemowlę zakwili — Oto i wszystko... Ludzkość z takowem obliczem, Lubo to jej oblicze, nie byłaby niczem, Jakby, do samej siebie twarzą poniżona, Przestawała być sobą — wszelako to ona I to własny jej obraz — i ten ją zagładza; Tak ludzkość bez boskości sama siebie zdradza, Aż dopiero, gdy w eter opłynie niebieski, Powraca jej majestat i szkarłat królewski, Aż dopiero widziana, jaką była, bywa I będzie, to, zaiste, jest ludzkość prawdziwa. Nie inaczej z człowiekiem. Gdy nań kto poziera, Jak on jest i purpurę mu królewską zdziera, Oglądając go lichym od stopy do powiek, Jak pyłu garść rwanego wiatrem... — Cóż tam człowiek! Ale pył ów, odniesion harmonji stworzenia, Kiedy atomem swoim w gwiazdę się zamienia, I wielka rzecz stąd rośnie co godzina, co wiek, Co era — to mówimy wtedy: oto człowiek! A jak z ludzkością całą, a jak z oderwanie Uważanym człowiekiem, zarówno się stanie I ze słowem; to, wzięte odrębnie, cóż znaczy? Niewierny dźwięk, i przywieść mocen do rozpaczy, Tak niewierny, tak kłamny wnętrznemu znaczeniu, Jak zmarłego by poznać chciał kto po dzwonieniu. Lecz tenże dźwięk niewierny dostrojon otwarcie W Grecji do roześpiewu, do milczenia w Sparcie, Do mlecznej drogi proroctw gwiazdami w Judei, Do litery u Rzymian, Słowian — do nadziei... Nareszcie do słów wielkich, co na zawsze nowe, Niczyje, wszędy własne, nigdzie nie miejscowe, Skądsiś natchnione duchem... Dopiero takową Zmierzone próbą, wybrzmi ta rzecz wielka — słowo! Najmniej-bo znaną rzeczą, lub znaną najbłędniej, Bywa słowo. Nałóg je codzienny podrzędni I rozlewa, jak wodę, tak, że niema chwili Na globie, w której nieby ludzie nie mówili, A jako w gospodarskich zaprzętach bez końca, Nieustanniej się wody używa, niż słońca. Tak i słowo brzmi ciągle i ciągle jest w ruchu, Bardziej, niż światłość jego, promieniąca w duchu, I, gdy wciąż wszyscy mówią, mało kto się spyta, Jaki też jest cel słowa? Jak słowo się czyta W sobie samem?... I dziejów jego promień cały Rozejrzeć mało kto jest ciekawy, zuchwały. A jednak — niechno wolność mowy kto znieważy, Ten sam, co nią pomiatał, głośno się uskarży, I będzie mówił: «Jako? Wszak słowo jest wolne, To, co pierwej, jak kwiaty sam deptałem polne, I nad którem śród licznych zatrudnień hałasu Nieco się zastanowić zbywało mi czasu!...» Tu cóż powiem?... I czyliż, od tych mniemań oto Spółczesnych rozpocząwszy, snować mam nić złotą Aż do świtu, gdzie pierwsze są mowy zaczęcia, Lub odwrotnie? Sam nie wiem. Szkodzą mi pojęcia O człowieku od strony, gdzie blask rajskich progów, Zaś od spółczesnej strony huragan nałogów. Z obu krańców dwie chmury; kierunkiem więc trzecim, Orfejskirm[5], pójdę, którym, choć wątpimy, lecim, A który nieraz w tęczę mieni chmurny temat, By ludzie o nim rzekli: «To nic, to poemat!» Przypomnę, jak bywało za czasów prawdziwie Wieszczych; co zmarłe uczczę, co kona ożywię. Lat sto tam, ówdzie rzucę, drugie zaś sto minę, Idąc za gwiazdą, która nie świeci godzinę... Rzeczy nudne wytoczę... Albowiem szanowni Poprzednicy, poeci, pisarze wymowni, Ośpiewali już wszelki dźwięk ojczystej ziemi, Źródło każde i brzozę z włosy zielonemi, Wszelaka stokroć polną, każdy liść stokroci, Tęczę — rosę — i promień zorzy, co je złoci; — Tak, że mnie nie zostało, jedno mieć na pieczy Prosty, spólny interes pospolitej rzeczy II. Mędrcy dzisiejsi głoszą, kto powolny słucha, Że człowiek jest następnem ogniwem łańcucha Stworzeń ciągu, że łańcuch ten wyjrzał człowiekiem Ponad kryształ i koral i pierś zdętą mlekiem, I że tak się stał czlowiek, istnienie, spotkane W logicznym ciągu rzeczy — d’une manière spontanée. Żart wywinąć z doktryny tak wielce misternej I tyle kosztującej prac, byłby żart mierny. Sprawdzić ją? Nie dopełnia się tego w godzinę, Pominąć? — Niepodobna — przeto nie pominę, I wypowiem, że stoję na polu przeciwnem. Będąc wiernym podaniom ludzkości naiwnym; Zaś, czemu wiernym jestem, nad tem się rozszerzyć Zechcę, by nie myślano, że śmiem lekcewierzyć. (Lekcewierność zewszechmiar wiary jest daleka, Obrażająca godność prawdy i człowieka). Nie!... Człowiek był wytwornym i ludzkości prolog W raju jest — tam pomniki... kędyż archeolog, Któryby te dalekie, te wysokie karty Podjął i jako napis przeczytał zatarty? Gdzie słuchacz, czytelnik gdzie?... Dotyla jest względny, By się nie dał uwikłać w tak wiedzy podrzędnej, I pomnił, że na puszczy wiatr dziś równie szuka, Jak badacz, a z ruiny czerpie całość sztuka. Toć pasterki z Bretanji z drujdycznych napisów Przejęły haft ubrania i szyły z abrysów Nieczytelnych barwienia na gorset jedwabne, Z niezgrabnych grobów biorąc uwdzięczenia zgrabne. Ruchów wiele i wszystkie tańce narodowe Są to zmienione rytmem gesta obrzędowe; I jest pomników w życiu więcej, niźli który Archeolog je marzył, chciwy na marmury. Bynajmniej śmieszną rzeczą znaleźć kształt mamuta[6], Kopiowany z natury przez spółczesne dłóta... A cóż dopiero, gdyby kto nie szukał w ziemi, Lecz w kronice, głoskami pisanej żywemi. Tu zaiste poezja czynny udział bierze, Gdy natchnienie «wiem» mówi, wiedza mówi «wierzę» I, kiedy archeolog, nie idąc za trafem, Poczyna być sztukmistrzem, a nie fotografem. Ludom zwłaszcza północnym wielka stąd nauka: Cóż Grek w Tartarji znajdzie, jeśli, jak Grek, szuka. Swoja własna metoda jest aktem własności Bez niej nie mieć nie można, nawet dziadów kości, Nic!... Tu przerwę uczynię... Lecz własna metoda Bez ogólnej, człowieczej, chciałbym wiedzieć, co da, Gdy do wrażeń tych samych nałożone oko Ześlizga się po swojskiem, w nowe tkwi głęboko; I, kiedy tak jest, człowiek uwłaszczon sam w sobie, Że mówi: «Nie znam ręki, pokąd ręką robię, Ani oka, gdy silnie w przedmiot się zapatrzę». Zaiste, być aktorem, trza być i w teatrze, Oderwać się od siebie i wejść w siebie, słowém, Aby być narodowym, być nadnarodowym! I aby być człowieczym, właśnie że ku temu Być nadludzkim, dwoistym być, a jednym — czemu? Czemu na wstępie w życie nie jest przyrodzona Dwoistość ta, tak trudna, tak nieunikniona? Lecz otrzymana sztuką życia i rozwagi, Potrzebna wpierw, nim człowiek dostrzegł, że jest nagi, Lecz napotkana później i później o wiele, Jakby, niżeli środki, wprzód istniały cele! Czemu tak mało ziemi co krok dookoła Widzim, a niebo całe jednym ruchem czoła, I czemu człowiek, na świat wchodząc z sobą niesie Pokarm matki, coś włosa, którym okryje się. Rąk dwie, jako narzędzia, dwie nóg do biegania, Zadatek wszystkich potrzeb, wszystkich — prócz mieszkania? Powiadają, że on się kształtuje stopniowo, Że stopą jest dzisiejszych, co wczorajszych głową, I że raczej upadku logiki jest echem, Niż upadku człowieka, to, co zwiemy grzechem. Jeżeli tak jest, czemu kamienne siekiery, Naczynia i co tylko z pierwszej mamy ery Zebrawszy — nie przedstawia postępu kształcenia, Ani się potęguje, ni w łańcuch spierścienia? Od pierwszej bryły myśli, która (uczą) była W człowieku, tak, jak matka człowieczeństwa, bryła! Topór w zrobieniu swojem jest raczej odmienny, Niż mniej kształtny; artysta dzisiejszy go zdoła Wziąć na wzór rzeczy wielkiej, nie beztwórczej — zgoła. Tam jest skąpstwo rzemiosła, nie jego dzieciństwo. Tam jest prędzej styl wielki, niźli barbarzyństwo. Przy takowym toporze i tak urobionym, Jak wielka myśl bez ozdób byłem zadziwianym, Widząc kolję niewiasty z paciorków pierwotną! Więc są kolje pierwotne?... Więc człowiek natury Szukał jakiegoś piękna ponad piękno skóry Zmysłowe i nie zaczął od potrzeb bez wdzięku? A mówią, że i słowo poczęło się z jęku. Jeśli tak, radbym wiedział, skąd ludzkość wie o téj Jakiejś wolności słowa, którą krwie i poty Przez wszystkie lat tysiące okupują próżno, A która jest niewolą, wedle epok różną, I której nikt nie widział królującej święcie, Lecz kto śmiał kiedy wyrwać z duszy jej pojęcie? III. Nie! — Człowiek nie dopełzał zwolna człowieczości Od nijakości jakiejś, nicości i czczczości, Od najniższej tu rzeczy — bo, gdyby tak było, Toć są globy daleko, mniej wytworne bryłą, I od naszego niższe... gdzież nareszcie atom? Najdoskonalej marny, wyrwałbym tym światom. Nie! Człowiek — całym powstał, zupełnie wytwornym, I nie było mu łatwo być równie pokornym, Bo cały był i piękny... i upadł... Dziś praca Coś w nim trawi, kształtuje i coś mu powraca, Dziś znamy wstyd, co każe stosować się ciału Do czegoś nieznanego... (to do ideału) Dziś czujemy lenistwo... (to z raju roślina, Co, bez prac radząc tryumf, tryumf przypomina). Nic z pierwotnych tych epok wcale nie zginęło. Żyją stare religje, pierwsze ducha dzieło. Do dziś są Sabeiści[7] i do dziś Szamany[8], I fetyszyzm[9]; gdzie pomnik lepiej dochowany? Cóż sabeizm, szamanizm, fetyszyzm nam głoszą? Że religje nie z pyłu się wgórę podnoszą, Lecz z gwiazd dżdża u Sabeów — z wnętrza monologu U Szamanów — z konpunkcjji[10] w amulecie[11]-bogu U fetyszystów — słowem, że człek tu przychodniem, Nie znał gdzie jest, poglądał co nad nim, co pod nim, A potem rdzenia własnej samotności szukał. A potem w wyobraźnię, potem w granit stukał, Aż mu wyjrzał bóg-fetysz z głuchego granitu. Ten sam, co był w sumieniu i gwiazdach u szczytu, Ten sam, co jest. Nieco poglądając dalej, Czas rozwionie, prawda się w źrenicach zapali, Otworzy się sklepienia i wzroku budowa. I oto nagle widzi-m pierwszą kartę słowa, Pierwszą widzim literę z harmonji stworzenia, Ogromne A podziwu świata i sumienia! Litera wcale nie jest, jak tuszy niektóry, Czemś dowolnem, co nie ma swej architektury, Ani uzasadnionem na pierwiastku wiecznym; Stara, jak słowo, ona czyni je stateczném. Tu należy znać, co jest wygłos i milczenie, Spomnieć, że: istnie niema strun, raczej strun drżenie Nieustanne istnieje pewniej, niźli struny, Które się akordami wciąż niosą w bieguny. Tak, słowo jest w człowieku akordem atomu. Nieustannie człek mówi — jak milczy, to komu? Nie duchowi, ni sobie, ni wewnętrznej pieśni. Słowo, niźli narzędziem, celem było wcześniéj. I tak jest dziś. Tu słowa uzasadniam wolność: Nie przez pisarską jaką replikę[12] i zdolność. Dlatego to jest wolne słowo, jak stworzenie. Dlatego to wymownem być może milczenie, Dlatego nad wykrzyknik jedno mgnienie oka Donioślejsze. Jest cisza płytka, jest głęboka... Dlatego z wielu figur wymowy, na scenie Najsilniejszą przestanek — głosu zawieszenie. I cisza stąd daleko jest szerszą w swej gamie Od gromu, który cały horyzont połamie. Dlatego to nareszcie wiemy doskonale, Że, choć mówi się: «Proza» — prozy niema wcale. I jakżeby być mogła, skoro są perjody, Dwukropki, komy, pauzy? To jest bruljon Ody, Nienapisanej wierszem. Proza jest nazwiskiem, Które, jak zechcę, głosu odmienię przyciskiem. Dziwnie wielki Mojżesza stilus w jednem słowie Kreśli początek, ludzkiej założony mowie. Oto — mówi — Przedwieczny przywiódł przed człowieka Bydło, zwierzę i ptastwo powietrzne — i czeka, Aby je wszystkie przezwał ich imieniem własném... Nie można być, doprawdy, kolosalniej jasnym! Dwie albowiem przyczyny tu w działanie wchodzą Słowa się po sprawdzenie odnoszą, gdy rodzą, Swoją zaś ścisłość mierzą natury obrazem — Są prawdy, z ducha i są z litery zarazem. Wszechmądrość i sumienie, jak słońce z zwierciadłem, Rozejrzawszy się, ciska promień abecadłem... Garbate G w pisaniu starych Samarytan Jest «Ghimel» wielbłąd, «nun», jest jako ryba czytan. Wszystkich języków jeden początek źródłowy Do dziś widny — bo wszędzie jedne części mowy! Długo stąd inwokacje[13] na pierwszej stronicy Książek: do muz na górze i do prawd rodzicy. (Co zmieniło się potem przez praktyczność czasów, Nie muzy inwokując, ale mecenasów... Dalej nareszcie pieczęć tam siadła cenzora, A dziś miejsce to zajął portret autora). Ślad wszystkich słowa epok i wielu tajników Pozostawa i snowa się... I tych pomników Nieczytelnych... lub, jaśniej powiem, nieczytanych, Lub jeszcze jaśniej rzeknę: tych niedomniemanych, Sporo jest dotąd, lubo i te coraz bledną... IV. Naprzód mędrzec-pustelnik wszędzie znaczy jedno!... Ten dziś w Indiach za główną tradycję uważa, Że sam sylabę świętą ustawnie powtarza, Świadcząc, iż słowo rytmi nieustannie w duchu Mową — raz bliżej oku dostępną, znów uchu. Z takim to Macedoński Aleksander mówi: Ale on pojrzał w czoło Jowisza synowi, W złoty oprawne kirys[14] i nic nie powiedział, A potem wstał, na miejsce pojrzał, gdzie był siedział. I bosą nogą w prochu poziomym zaorał I zamilkł; Grecy powieść pojęli i morał. Ten jest pomnik pierwszego słowa monologu. Gdy mniej znało się z ludźmi być więcej jak Bogu, I będąc sfinksem, światu naczas wynalazło Ciemną zagadki formę, jak hamulce na zło, Przed którym zastanowić się musiał koniecznie, Próżny człowiek nie nawykł rozmyślać statecznie. Nie było społeczeństwa — nie było rodziny. — Wgórę szło wnętrzne słowo, na poziom szły czyny: Człowiek się nic bliźniego duchem nie zajmował, Kain odparł był: «Nie wiem, gdziem brata pochował». A pierwsza śmierć wydała się, jak bóstwo nowe, Nieodwołalnie silne, i zziębiła mowę. Aż do czasów Enosa, gdy duch z monologu Wyszedł i rozpoczęto zbornie śpiewać Bogu, I zabrzmiał chorał pierwszy[15]. Tu wewnętrzne słowo, Wdziawszy na się obrządek, zakwilnęło mową, I w tym je stopniu widzim wychodzące z arki, I nie brzmiało inaczej między patryjarki, Aż do czasu, gdy coraz to szerzej zewnętrzne Stawić sobie chce miasto Babelu napiętrzne, I o ile wpierw było w monologu schnące. Jako zbujale drzewo, wątpliwie kwitnące, O tyle teraz całe się nazewnątrz niesie, Już ma dość, gdy wie, jako podrzędną rzecz zwie się, Aż właśnie (podług dziwnie pięknego podania) Z wewnętrznych poszły przyczyn mowy pomięszania. V. Odtąd dwie są doktryny: jedna z ojca w syna Testamentem tradycji wewnętrzna doktryna, C. Norwid: Szkice piórkiem. Druga zaś dla dalekich krewnych i czeladzi Lub podróżnych, skoro je w namiot traf sprowadzi. Ta zewnętrznie odbrzmiewa pierwszej, jak w orzechu Rdzeń ma się do łupiny, jak słowo brzmi w echu. Podobieństwo zależne formą od ilości: Im pokolenie większe, tem większe różności Doktryn dwóch; aż nareszcie zgodzić się nie mogą I dwie tradycje, każda swoją idzie drogą... Stąd Mojżesz, stąd Prometej, o dobie tej samej Niebieski biorąc ogień dwojakiemi bramy, Skoro jeden szemraniem ludu jest trapiony, Drugiemu sęp wnętrznoście maca codzień szpony. Stąd tam, ówdzie są mitów ciągłe podobieństwa, Walki też same, cudy, znaki i męczeństwa, Które, nie wie geograf i chronolog nie wie, Czemu jedne a różne, jak liście na drzewie. Mąż, czoło pokolenia, nietylko już samem Słowem, przez spadkobierców obcuje z Adamem, Lecz ważne miejsce nieraz naznacza kamieniem, Gwóźdź zabija, by świecił stałem przypomnieniem, A szeregi tych gwoździ, nieraz rdzą wytarte, Inicjowany czyta jak pisaną kartę — Z tego to najwytworniej kształci się w Egipcie Ta kabała, co do dziś widna w hieroglipcie. «Hiero-gliptos» tłumaczy się «dawne narycia», Ćwiekowate zaś pismo jest od gwoździ bicia I Eklezjastes ciemne dla nas porównanie Głosi o prawdach, że są «jako gwoździe w ścianie»[16]. Tu doszedłszy, od ziarnka słowa i litery Aż do mowy i pisma i Mojżesza ery, Kiedy się z góry takiej obejrzę dokoła Widzę, że świętość słowa pierwszą jest, co woła, Celem będąc zarazem i środkiem — zaś dla niej Litera jako przestrzeń i czas wśród otchłani I że, jak harfy niema, ani w harfie struny, Coby nie grała ciągle swojemi bieguny, Choć brzmień tych ucho ludzkie nie zna, lecz ocknienie Ptaszyny, popłoch muszki, pyłu przerażenie — Tak w duszy człeka słowo i tak w dziejów toku W biegunach globu tego, w świetle na obłoku We wszechładzie, wszechtonie słowo nieustanne Miarkuje się i rytmi i śpiewa hosannę. Dlatego, jeśli kiedy ciężarność zmysłowa Wątpi, lub nie powiada:: «Wierzę w wolność słowa», To apostolskie «credo»[17] podobnież nie ruszy, Że nie mówi się: «Wierzę w nieśmiertelność duszy», Lecz, że mniej utwierdzony akt wzmacnia wyznanie, I że się mówi: «Wierzę w ciała zmartwychwstanie». Doszedłszy tu, ten samy palec, co w Babelu Uzewnętrzniałe słowo nawrócił do celu, Widzę nie już w ruinie, lecz w budowy planach; Mojżesz wywiera czynem wpływ na Egipcjanach, I dlatego Aaron ma słowa potęgę: Na zewnątrz miecz, na wewnątrz podejma duch księgę. Słowo jest odtąd pełne tem krąglej, że miało Niezadługo już zpsalmić go w epos doskonałą, I na zewnątrz, gdzie drama lub codzienne czyny, Parabolę[18] w kształt zwierzchniej postawić doktryny, Wewnątrz pod lekkim cieniem przeźroczystej palmy Złotą harfę Dawida, rozgorzałą w psalmy. VI. Myślałby kto, że wszystko bliskie dopełnienia, A to zaledwo pierwsze wyzwolały brzmienia; Lud, nawykły się karmić zewnętrzną kabałą, Chce egipskiego cielca — rzeszy grube ciało Tłoczy wewnętrzne słowo i znów zamięszanie. Cóż dopiero... gdy szerzej obejrzysz się na nie! Tam, na krańcach obszaru błogosławionego Prometej ogień poniósł — dla kogo? Dla czego? Co dnia bok mu rozdarli, a skoro mistrz słowa Taki, jak Orfej... serce takie... taka głowa I taka pieśń powstanie, to w jednej wieczerzy Rozwarkoczonych kobiet, którym naród wierzy, Zginie. Solon, późniejszy, chóru nie zrozumie, Teatru się ulęknie, mniej mądry, gdy w tłumie[19], A objawiciel Sparty uzna za stosowne: Czcić to, co energiczne, hańbić, co wymowne. Fryg Ezop z obosieczną formą apologu Zdałoby się, że wytrwa, bo chytry i w progu, Ale i tego widzę, że na skały kraniec Pcha rzesza parazytów, pcha delficki taniec, Aż wygiął się nad otchłań i stopę usunął: Wzleciał spłoszony orzeł... bajkopisarz runął! VII. Gdziekolwiekbądź wewnętrzne słowo ucierpiało, Szedł potwór, który wietrzył, aż utyje ciało, Szła hiena niewoli... Niedługo czas złoty Kwitnął Dawida harfy, promiennej, jak cnoty, Gdy on w pieśń uszykował poetyckim jawem To, co zaciosał Mojżesz rutyną i prawem. Dwadzieścia cztery chórów szło z nim, jak do bitwy, Cztery tysiące głosów śpiewało modlitwy. Żaden lud nigdy, nigdzie i nie miał nie ma Takiej pieśni, jak «Psalmy». Każda przy niej niema. Niezadługo myśliłbyś, że słowo na tronie Zajaśnieje: już widny przebłysk w Salomonie, Już są księgi, jak Hiob, są już przysłów zbiory, Wzamian sobie zagadki dają autory. Zdałoby się, że druku potrzeba im nieco, Alić fenickie nawy rozwioślone lecą I na cały świat niosą wiedzy błyskawice, Zarzucając alfabet i srebrne kotwice. Homer zdala, przez wieki cenion za dni onych Żył, ale czy dotykał wawrzynów zielonych, Jeśli nie wiemy dotąd gdzie i w stanie jakim, Ani czy rzeczywiście był ślepym żebrakiem? Wszelako, że rycerskie ośpiewał herbarze. Słynniejszy od Hezjoda, co sławi ołtarze. VIII. Tu trzeba już wziąć ściślej znaczenie wyrazu. Parabola jest obraz, pieśń jest duch obrazu; Słowo, brzmiąc nieustannie, z przestrzenią i czasem Znosi się — obraz każdej myśli jest nawiasem; Dlatego samorodnie nieraz parabole Ludowe zakwitają jak ugoru pole, Całe bowiem stworzenie sklepi się obrazem. Człowiek, myśląc, maluje i śpiewa zarazem. Wyraz «jako»[20] jest pendzlem lub dłótem tak samo Jak głoska «O» jest nutą, a spółgłoski gamą. Słowo więc całość swoją od początku niosło, Rozwinęło je tylko uczone rzemiosło. I od początku była część zewnętrzna słowa I wewnętrzna — jak wszelka świątyni budowa. Duch miał czem się nazewnątrz wyrażać, lub wgórę Monologiem podnosić — miał architekturę; Lecz budowa, gdy części w ciążeniu się miną, Czołem zapada w ziemię i sterczy ruiną. Gdziekolwiekbądź wewnętrzne słowo ucierpiało Szedł potwór, który wietrzył, czy utyło ciało, Szła niewoli hiena... Już po Salomonie, A ledwo jutrznia prawdy błysnęła na tronie, Zewnętrzne bałwochwalstwo znów uciska ducha, W powietrzu dźwięk daleki, jak kajdan łańcucha, I świst bicza powózek assyrskiej szarańczy. Kto słyszy — drży, kto nie śmie słyszeć — gra i tańczy. Cóż stało się z świętemi wnętrznościami słowa? Gdzie ład nastroju pierzchnął? — Gdzie słowa budowa? Gdzie mąż, niewiasta, kapłan? — Gdzie chóry i czeladź? Źródło — zdroje i puhar — i wiedza, jak przelać? Sen i jaw, myśl i forma, wygłos i milczenie, Świętym targnione gwałtem, nurtują sumienie. Dwunastoletnie dziecię powstawa prorokiem I senatorów sądzi z zaiskrzonem okiem Uchodzących... To Daniel!... Jeremias, pachole Czternastoletnie, z wielką smętnością na czole Ogląda się — dno czasów widzi, mija pozór, Grożąc, że niedaleki Nabuchodonozor!... Brody jeszcze Ezechiel nie ma między jeńce Spółświęte, umęczony przez spółpotępieńce, Którzy go popychają w babilońskim tłumie, «Bądź przystępnym — wołając — kto ciebie zrozumie?» Najjaśniejszy Izajas przez roku półczwarta Nagi, postacią ciała, jak pisana karta, Głosi, by wyczytano z niemej jego twarzy, Jak ziemię i lud zniszczy tyran i obnaży. Gest — na literę, ciało swe — na parabolę, Jęk oddają na wygłos, gdy duchowi — wolę; A lud twardo im milczy, lub niewczas się kruszy, Rzekłbyś, że duszy Stwórca chce zwątpić o duszy! Stan taki Słowa jako swe ogłosi cudy? Co dokona u siebie, pocznie między ludy? Tyran rozegna jeńce pod zakresy świata, Pomiędzy barbarzyńce pójdzie wieść skrzydlata I księgi się na grecką upowszechnią mowę, Zatwardziałości ulżą międzynarodowe. Postęp czekać nie będzie na ochotę człeka, Przejdzie mimo, niech serce krwawi się i czeka! Tymczasem wewnątrz chaos ducha tenże samy — Łamią się wodze, partje, świątynie i bramy. Patrz, gdzie zawisło Słowo! Dwa stronnictwa zbrojne, Dwoma obozy stając, znają jeden — wojnę! Ci i tamci wołają Oniasa proroka, By, śród których stanąwszy, wziął klątwę z obłoka I cisnął na przeciwnych... Zatrzymał się starzec, Pojrzał, przykląkł — i naraz odgadnął, co ma rzec: «O! Wszechprzytomny! (mówiąc) Ponieważ z tej strony Są męże Twoi, z tamtej Twój lud uzbrojony. By krwawił rzecz w rozdarciach jałowych i długich, Błagam Cię, nie wysłuchaj ni jednych, ni drugich!...» Tu przemilkł. A pocisków grad z dwóch stron uderzył I oblicze mu strzaskał, iż go nie uśmierzył. Koniec słowom!... Na całym świecie pozostało Jedno pragnienie wielkie, by Słowo się stało I aby wiek zakwitnął pojęcia się wzajem. Czem sprawi się to?... Berłem? Prawem? Obyczajem? Słowo już swoje wszystkie zyskało potęgi Od psalmodji wewnętrznej — do mowy i księgi. Ma pieśń i parabolę, zagadkę, przysłowie, Dialog, dramę, epos, prawidła w wymowie. Ma harangę[21] i powieść, wreszcie romans grecki, Pamflet i panegiryk[22] senatu, szlachecki... Raz nawet już stanęło u kresu dojrzenia: Poczuło, że jest także i wolność milczenia, Nietylko wolność Słowa... Tę zaś nową rację Lud uwiadomił rzymski przez manifestację Na Monte-Sacro, idąc w porządku i grozie Takiej, że epopeja zdziwiła się prozie... A senat wysłał męża w todze, by ludowi Bajkę rzekł i w tej bajce: co senat stanowi[23]. Gdy więc od wniebogłosów, gdy więc od natchnienia Słowo objęło wszystkie tony do milczenia, Cóż nie powie, nie skreśli? — Czegoż nie wyczyta? Dwojga mu brakło tylko: Spiritus et vita[24]. IX. Augusta wiek, tak zwany złotym, promienieje... Wszelki pracownik słowa iści swe nadzieje. Jakkolwiek do dziś jeszcze nie znamy przyczyny Dla której Owid smętne nawiedził równiny Bez zielonego lauru, lecz w burce tułackiej. Ani gdzie zmarł ów pierwszy poeta sarmacki. Wiek Augusta... to tryumf... to pokój... a przecie Sam Horacy ze świątyń każe wynieść śmiecie I głos jest, że najeźdźca zetrze Romy głowę W popiół, na którym konia wyciśnie podkowę... Tymczasem słowo w pełni swej jaśnieje światu, Nawet ma i naczynie złote mecenatu[25]. Czegoż mu zbywa jeszcze, skoro wynalazło Samą prozy potoczność i użyło na zło... I wszystko ma od niebios szczytu do niziny, Gdzie oliwa zielona, gdzie gęste wawrzyny. Przyszła nareszcie chwila ciszy uroczystej, Stało się — między ludzi wszedł Mistrz Wiekuisty I do historji, która wielkich zdarzeń czeka, Dołączył biografję każdego człowieka, Do epoki — dzień każdy, każdą dnia godzinę, A do słów umiejętnych — wnętrzną słów przyczynę, To jest intencję serca... Więc zstąpił sam na dno, Zawładnął, nie jak króle i uczeni władną. A teraz co?... Czy tylko cierń jego korony, Czy tylko wstydem słońca horyzont przyćmiony, Czy tylko szrama wielka na skale rozdartej, Grób pusty — kamień ziemi trzęsieniem wyparty, I rozetkniętych krzyżów tysiące tysięcy, I wieków dziewiętnaście... I cóż? Czy nie więcej? Nie! Odtąd jest rzecz, światu nieznana staremu: Punkt wyjścia, szlak, i siła, i wiadomość, czemu. Wiemy odtąd, że stary świat nie postępował Ani szedł... lecz pochłaniał się i grawitował. Zmienione są niebiosa, ziemia odmieniona, Nie sama boskość, ludzkość ludziom objawiona. Ogół stał się... a słowo co ma począć dalej? Z wewnątrz nazewnątrz czy się język zapali Tak, że usłyszą wszystkich ludów pierwociny Ojców mową zbliżenie tej spólnej godziny? Słowo każdego już jest poczęści zbiorowe. Osoba jakaś wielka jest gdzieś w społeczeństwie: Czoło ma w gwiazdach, stopę czerwoną w męczeństwie. Grek mówi: «To i Grecja...» powiada Rzymianin: «To i Roma...» «I Polska» wykrzyka Słowianin. «Miecza tylko!...» Mahomet zawołałby we śnie, «Druku tylko!...» kto inny, zarówno niewcześnie, «Miecza tylko i druku!» tam i sam przez wieki Wołaliby młodzieńcy (wracali kaleki!) A twarda dziejów bryła szłaby równem tętnem, Wiecznością grożąc silnym, mądrością namiętnym. Słowo już mnie człeka w jeden ogół zlewać Nauczyło go jeszcze razem się spodziewać, Poczuć osobę trzecią, co z nim zamieszkała — Lecz istnieje punkt wyjścia: nie sam człowiek działa. A jako ów, co wolno po równinie chodzi, Ruchy swoje odmienia, gdy jest z wiosłem w łodzi, I chociaż niemniej woli, lecz inaczej woli, To się oprze na sobie, to się usymboli[26] I fale gestów swoich podda żywiołowi, Spłynie z nim, potem nad nim znów się zastanowi: Tak słowo, historyczną przyjąwszy potęgę, Oprawiło się w ducha moc i w dziejów księgę. Już w Grecji, umiejętnem pismem znamienitej, Ścielono nogom Pawła pargamin rozwity, I ołtarze mu w Listrze słuchacze namiętni Stawić chcieli — już słowa grom w powietrzu tętni, Gdy mąż ów, cały prawie świat obiegłszy stary, Spór znalazł w Antiochji o literę wiary I, takowy rozstrzygnąć że sam nie był w stanie, Szedł, gdzie Piotr, Jan i Jakób czynili zebranie, I gdzie się wolność stalej niż kiedy wysłowi, Mówiąc: «Zda się godziwem Świętemu Duchowi I nam...» Oto jest złota wolności korona! Większej nad tę nie było i niema — to ona! Słowo wróciło w ducha i stało się całe W człowieku i w zebraniu równie doskonałe. Odtąd przez wieki żadna nie błysła nam nowość, Tylko różne języki przez różną miejscowość Spadkobierstwo przyjmują, lub szerzą dobytek. Wolność w użycie wchodzi, w prawo jej użytek. Tam, owdzie, jeśli rzuty zbrojnego ramienia Mogą przyćmić tę światłość, słońce się nie zmienia, Wszystkie potęgi słowa są wciąż działalnemi. Jak wielu strun, od niebios napiętych do ziemi; Jeśli gdzie gwałt się chmurzy, to w przejściu takowem Świętość słowa rycerskiem odzywa się słowem, Wnętrzny monolog cisze uprawią klasztorów, Drama chwilowo zmilknie przez doniosłość chorów, Lecz gminny żywioł łyska pozornym zamętem, Parlament nazywał się pierw «parabolmentem»[27] Od wyrazu gminnego: i wyszedł powoli Z postaciowej sprawy — ludźmi... z paraboli!... Króle, zatargi sądząc pod dębem, śród gminu, Zeszli do przypowieści... te — do praw i czynu, I oto dziś... Cóż słowo to parlamentarne Spełnić ma?... Wielkie słowo, społecznie ofiarne, Trawiące, jak świątynia niewidzialna w tłumie, Co brak jemu, gdy ludzkość się już łączyć mnie I mogłaby nieledwie chórem zabrzmieć tkliwie? Prawda, ależ czy mnie różnić się godziwie? Człowiek, aby się różnił, że ma zbroję całą, Nie dosyć jest — rozdarcie w sercu pozostało. Zbroją czystszą, gdy tenże razem jest znamieniem, Symbolem, z sercem całem i z całem sumieniem Ponad siebie sam będąc, jak orzeł legionu Srebrny, biały i zimny, choć ma krew u szponu, Chociaż, gdzie skrzydłem skinie, tam wieńce lub włócznie, A on nad sobą zawsze w obowiązku spocznie. Jakiż jest bowiem słowa cel i arcydzieło, Jeśli nie to, by ludzkość wszelaką przyjęło, A dotrzymało boskość i świeciło astrem[28], Złagodzonym wytwornej lampy alabastrem. Ten tylko ma swe serce, który go używa Ile ono jest sercem i tak się odzywa — Ten podobnie z energją całą może działać, Kto razem zdolny mieć ją i razem nią pałać. Nieszczerość stąd pozorna, prawda, lecz szczerota, Choć jest powietrzem cnoty, nie jest żadna cnota, Ona jedyną chwilą cnoty tryumfalną, Gdy wykrzykuje: «Patrzcie, jam dzielną i walną!» Ten się nareszcie różnić potrafi ofiarnie, Kto i symbolem zdoła być parlamentarnie, Tem szczerszy, że w całości zdanie wypowiada, Nawet gdy nic nie mówi, powstawa lub siada, Będąc nietylko ojcem swych słów, lecz i synem I duchem — i dopiero uroczystym czynem! X. Jeśli więc tak być mogło, kiedy mówców usta Znały już wszystkie formy, za czasów Augusta, Że stał się głos, co słowo zewnętrzne zasmucił Do wnętrznego zwróciwszy, i kartę przewrócił, Mówiąc: «Jak chcecie głosić budujące treście, Gdy w głębi serca sami niedobrzy jesteście?» Tedy i dziś, i teraz, i wszelakiej doby, Mimo druk i dzienniki (dwa nasze sposoby). Skoro ten druk — to pieniądz, a ten pieniądz — siła, Jak chcecie, by się wolność słowa rozszerzyła?... Jeśli i te wyrocznie, które prawdy głoszą, Niewysłowione w sercach niewole ponoszą, Heroizm sam jeśli jest rolą bohaterów, Nie powietrzem i szkołą ludzkich charakterów, Czytelnik jeśli czyta własne w autorze, Księgarz własne kartuje, każdy żnie, nikt orze, Pokąd, co jest na czasie, zwie się dobrem wtedy, A książki się ścigają, jak welocypedy... Tamten powiada «wolność», ale ruchem nogi Łańcuch kryje, co wlecze mu się u podłogi. Ów mówi «szczerość» głosem wcale nie skłamanym, Lecz ani spytał, czy on w sobie oszukanym Ciosy ciężkie, na które niech nikt nie na rzeka, Bo pozorne i znane, gdy widne zdaleka; Ale, który to pisarz, księgarz i czytelnik Tą się zabawi rzeczą, kiedy to nie zielnik, Złożony ze stokroci i tych roślin wonnych, Które kwitną u wieszczów w ich rytmach bezzgonnych; Kiedy to nie jest żaden z tych złotych pejzaży, Gdzie babilońska wierzba nad wodą się skarży, Dłoń załamując białą na skronie — ni owy Poetyczny dąb, ani jesion romansowy. Ani zieloność miękka, ni bluszcz grobów syty — Tylko spólny interes rzeczypospolitej! XI. Jako przez czasy wszystkie w sposób wieloraki Cierpiało ucisk słowo, cierpi dziś: lecz w jaki? Tu pytanie, na które pełno gdy odpowiesz, Tyle więcej się wzmożesz, ile więcej dowiesz. Przeto zdala od żółci i wszelkiej przysady Powiem treść i świadczące codzienne przykłady. A naprzód, by obłędną myśl wprowadzić na tor, Zeznam, iż dzisiaj autor i wulgaryzator[29] Siły dwie, dwa kierunki i dwa jak wiek wieki Zamieniwszy na jeden, jest jeden kaleki! Jeden głównie kierunek, żeby jak najskorzej Oświecić masy — tanio, jak można, choć gorzej, Choćby zrubasznić prawdę, lecz uczynić wziętą, Zniżyć o sto, to będzie sto więcej pojętą!... Zniżona tak, zaczerpnie namiętności kału. Potem się wyprze ojca swego, ideału, Lecz szeroką się zrobi, jak pożar, a ilu Pojrzy na łunę, rzeknie: «Co za jasność stylu!» Aż śmiech bierze (podobny Annibala śmiechom) Przyznawać autorstwo — komu? Pieśn echom. I dowiedzieć się, ile wiadomość jest nowa, Że nie są jednem słowem dwa odmienne słowa, Że przepisarz, opisarz, spisywacz, stenograf, To nie autor, rzeźbiarzem, że nie jest fotograf, Ani mówcą lakońskim każdy abrewjator...[30] Dwie to ręce — autor i wulgaryzator! Autor[31], słowo greckie, ciemne i magiczne; Wulgaryzator, rzymskie, jasne i uliczne. Nie idzie o to, które z kolebki lub trumny, Lecz że to są dwie struny. I że muzyk umny Nie naciąga dwóch w jedną, tylko człowiek dziki Brzdąkający, jak Marsjas[32] lub pijane z Frygji. Powiadają, że boski Mistrz równie był jasny Dla mądrych i maluczkich (dopisek to własny Do ewangelij czterech, nie wiem, z której wzięty). Któż mniej od Zbawiciela bywa tu pojęty? I czy On wszystkich uczył równo parabolą?... Dziś w ewangeljach nawet czytają, co wolą, A czego wcale niema — lecz co tak się czuje, Tak czyta, jak się puści i zwulgaryzuje. Autor idzie w ciemność, by wydarł jej światło, Wulgaryzator w jasność, by rozlał ją na tło. Dwa kierunki, pozornie różne i czasowo Sprzeczne, jako litera praw i duch jej: słowo, (Dlatego jest dowcipną czyjaś tam nauka, Że, gdy jedni jasności, ów ciemności szuka). Szczęśliwi, którzy z rąk dwóch jedno skrzydło robią; Prac widać dokończywszy, zasnąć się sposobią; Lecz, kto tworzy, ten wielkim i samotnym losem Niesiony jest, gdzie twórczość, więc blisko z chaosem[33] Dwoma ramiony w cienie nieustannie godzi A ile rozdarł, łyska coś, grzmi, coś się rodzi!... To autor... i tak byli wszyscy bez wyjątku, Do dzisiejszego twórstwa od twórstwa początku! (Dlatego jest dowcipną czyjaś tam nauka, Że, gdy jedni płytkości, ów ciemności szuka). Wulgaryzacji celem jest tak wielce jasność. Że ono ginie w cieniu, całą tracąc własność, I znika tam, gdzie światła gotowego braknie, Łaknąc wciąż; jej też słuszna dawać, gdy kto łaknie, Ale ona nie sama przez się nie stworzyła: Ona — to przemysł prawdy, nie skarb jej i siła!... Ona, by dziś dogonić zapóźnione kroki Postępu mas, przysyła im ukłon głęboki, Lecz, kłaniając się, patrzy na obuwie rzeszy, Czy w nagleniu dotrzyma sandał i pośpieszy. Cel jej, gesta i grzeczność, i jej popularność, I konieczna jej prawda, i cała jej marność — Są skądinąd, gdzie indziej, i nie z tego świata, Ku któremu niewdzięczne autorstwo wzlata. Cóż powiem? Że te pierwsze, te elementarne Prawdy są dziś nowością... Jakże zdania marne, I niechaj to da obraz uciśnienia słowa, Gdy rzeczy tak widoczne, tak jawnie się chowa. Dalej, by skreślić całość, pójrzmy na metody Nauczania, tworzone jako parochody[34] Ile możności szybkie, ponętne — dla ludzi Praktycznie zatrudnionych, których książka nudzi, Lub zabawne metody dla szczęśliwych, którzy Bawić się chcą, więc których praca głębsza nuży. Oto obraz — i wierny!... Jakoż teraz słowo Pojęte jest technicznie, zamiennie, wekslowo, I tylko jako środek. I o żadnej dobie Jako cel... i już niema gdzie zmodleć się w sobie. A jako cel nie będąc dosyć poważone, Bliskie jest stradać cechę jedną, cechę onę, O której w umiejętnym świecie ani mowa, Powiedzieć chcę, że bliskie stradać świętość słowa! «Świętość słowa?» — zapyta akademij członek, Dziennikarz, opowieściarz lub nadzorca czcionek, Słowom cała Minerwa — o tym przymiotniku Słowa nie wyczytawszy w spółczesnym dzienniku. Autorstwa pojęcie i wulgaryzacji, Bez różnicy zmieszane, to wagon na stacji, Karmny wodą i ogniem, co wzajemnie pryszczą; Zżyma się, aż źrenice mu czerwono błyszczą. «Gdzież nie pójdzie!» tłum woła. Ani na cal dalej, Tylko pokąd mu drogę ręką wyrównali. Poniekąd złudna szybkość w tem upowszechnieniu, Które ogółu nie zna, gdy mniejszość jest w cieniu, I choć się większość boskim uświęca tytułem: «Vox Dei»[35] ona większą częścią, nie ogółem. Gdyby zaś była onym, to w swojej całości, Pytam się, co zastrzegła dla głosu mniejszości, Który nie ustał nigdy, ni kiedy ustanie, Z niego to bowiem, z niego jest początkowanie, I dnia, którego mniejszość straciłaby mowę, Dosnułby się kłąb dziejów, lub skłamał osnowę; Nie z większości-bo promień inicjatyw świta, Ani z wielmożnej dłoni, lecz z tej, co przebita! Z trzech przeto stron dziś cierpi słowo — i trojako: Jako świętość, jak mniejszość, i nareszcie jako Ogół, który ogółem nie jest, lecz odłamem. Tak dzisiaj słowo cierpi ujarzmione kłamem! Dopiero ze swej strony rządowe rękojmie Karcą wpierw te zdrożności, nim ogół je pojmie, Stanowiąc prawa tłoczni, co wchodzą w działanie Względem płodu, którego tak wątpliwem drganie. Oto jest bezprzysadnie skreślon obraz rzeczy; Niech go pełniej wypowie kto, słusznie zaprzeczy! Najmniej wszelako rządy, lub w ostatku, ganię; Wierząc świętości słowa, nie liczyłem na nie, Lecz chcę, by obywatel czuł u swojej wargi Coś nad rządów rękojmie lub niewczesne skargi. Chcę, by pióra dotknięcie, żeby ust otwarcie Nie na wiotkiej się prawa osadzały karcie, Lecz same niosły z sobą umocnienie swoje Od pierwszego w świat kroku, jak Minerwa zbroję[36]. Widzę, że skoro wolność słowa jest w ucisku, To, co jej wzięto, cynizm daje pośmiewisku I ironia to bierze w opiekę macoszą, Mówiąc: «Nie znieśli prawdy, niech poświst jej znoszą!» Zaś cynizm ma poważną przeszłość i ma szkołę Starą: jak to, że dziecię w świat przychodzi gołe, Ani zapomnieć słuszna, iż wykwintne owe Myślenia, co korony nosiły laurowe, I stopę miały złotym promienną koturnem — Musiały się gdzieś spotkać z czemś prostszem, mniej górnem, I że cynizm w ateńskiej wiedzy Panteonie[37] Był Herkulem!... Ci błądzą, co mają ironję Za zło ludzkiego serca... Ta lewica marzeń Niekoniecznie stąd idzie... Jest ironja zdarzeń, I jest ironja czasów. Obie się nie rodzą Z woli serca jednego, ani w jedne godzą. Prawda, że rząd nie może być palcem wytykan, Że nie znosi działanie ustawicznych szykan, I że stworzeniu wstrętną jest języka żywość; Lecz cóż lepsze? Czy głucha, niema podejrzliwość, Zimna, jak pian powierzchnia, nim bałwany wstaną? Podejrzliwość czemże jest? Milczącą szykaną. Nie! Znam ja coś gorszego nad uśmiechy krzywe, Nad cynizm, nad ironję: znam serjo fałszywe! I gdy byłem w Neptuno[38], gdzie łaźnie Nerona: Wypłukuje z wiszarów fala zapieniona, Bijąc w takt nieustannie i z wielkim spokojem Obłamuje mozajki i ciska, jak swojem, Różnobarwnemi głazy i ciągle je ślini Pianą, i zaokrągla, i równemi czyni, I, jak kulami, rzuca ten tyle potężny Żywioł, jak malec jaki lub kto niedołężny. A pomyśliłem wtedy, że fałszywe serjo Ruchem tych fal, że kolor morza jest liberją. I że to społeczeństwo jakieś niewolnicze Bawi się tu, więc czyni, co się jego tycze... I odszedłem od brzegu morskiego... Nie chciałem Ironji, ale ona szła, jak cień za ciałem, I tarzała się w piasku, gdzie stąpiłem nogą, Jak padalec, stała się obuwia ostrogą, Choć ani mogłem myśleć o niej, ni myślałem Tam, gdzie się stokroć łatwiej spotkać z ideałem. Inny przekląłby morze, jam wielbił te słowa Psalmu: «Naśmieje się z nich kiedyś sam Jehowa!» I poznałem, co to jest ironja zrządzenia, Które nie wyszło z serca ludzkiego ni chcenia. I spomniałem to serjo fałszywe, okrutne! Gdy ludzie, prawdę widząc, czczą kłamstwo wierutne, Niewolniki tych, którzy dzierżą, i zgnębionych, Nie śmiejący nic stworzyć, pyły form stworzonych, Służebni zawsze, zawsze żadni.. Czy ich słowo Przeczy lub twierdzi? Równie krągłe jednakowo, Bo myśl ich jest tym piaskiem brzegu, który psuje Formę swoją, tym kształtem, jakim morze pluje, Pieniąc się i popycha stopą fali białą Ten proch, jak księgę jaką pustą i zbutwiałą. Pogardziłbym — i zmilkłbym! Czy serjo takowe, Gdy, jak wąż najedzony, oślini ci mowę, A społeczeństwo jemu więcej, niż przyklaśnie, Bo przemilczy, lub, w słońce poglądając, zaśnie, Jak Dulcinea silna, leniwa i czerstwa — Lub ogół w asocjację[39] zmieni przeniewierstwa, I między wszystkich rozda po cząstce nałogu, Żeby się wydać pełnem społeczeństwem Bogu I okrągłem i całem... Czy takowe serjo, Któreby niebo swoją okryło liberją I zapięło na guzik cynowy księżyca, Lepsze jest od ironji i pewniej oświeca? Czy takie serjo, które od wieka do wieka Zjedna sobie na zimno genjalnego człeka, A potem go utuczy mową pogrzebową, I postawi mu grubą figurę bronzową, Na której ptak wypocznie i bluszcz pójdzie do niej, — Czy serjo takie wiele czulsze od ironji?... Wszelako taki ogół, co tak się osklepi, Nie ironja, nie cynizm wybudują lepiej. Jedna i drugi, istną nie będąc przyczyną, Trwają tyle, ile są społeczności winą, Lecz któż niemi cokolwiek zacnego postawi? Nikt, choć niemało złego i gorzkiego strawi. Gdzie przeto całe trzeba sklepienie rozpękać, Gdzie przeto wolność słowa musi w poród stękać, Tam, to jest u samego roboty poczęcia, Pytam się: który przymiot swe zachował wzięcia?... Czyli wiedza? Czy talent? Czy wielka wymowa? Nie! Tam charakter człeka, a więc świętość słowa! XII. Jak przeto czyni owy budownik katedry, Że nie pierwej związuje na poddaszu cedry, Ni obleka ich blachy tarczą, lecz odwrotnie Działa, w głębię się mając z taczkami samotnie I, aby wzniosłe stawił, grzebie pierwej w menu A potem mur utwierdza cegły czerwonemi, Powtarzając zasadę budowli — pomału — Nareszcie czaszkę sklepi z okiem bez kryształu, Acz w zaciosach ciąg trzyma jeden i ten samy, Od posad do kolumny, trzęsącej liściami, W sklep idącej gałązek nerwy, aż co dalej Stawiąc, gdy się już wszystko skostni i ustali, Na jeden raz w ostatnią ująwszy wieżycę, Całego gmachu obraz w niej trzyma, jak świecę, I zapala u słońca blach rozmaitością Strzałę wieży, jakoby duch błysnął nad kością — Tak od świętości słowa rzecz snować poczęta, Zestrzelona w charakter, staje, jest dopięta. Człowiek, który na wstępie nieustannie mówił, Milczy i pisze naraz, gdy się zastanowił, Naraz milczy i pisze, bo zastanowienie Ogółu jest objęciem, więc jest określenie, Więc to jest forma. Przeto: litera i słowo Z wewnątrz nazewnątrz całą zakwitnęły mową. Alić, gdy słowo w ślepe zmieniono narzędzie, Zginął plan, opuszczono rusztowań krawędzie, Pomięszanie wewnętrzne, znaczeń słów przemiana I ruina, nim Babel była zbudowana! Dwie się tradycje odtąd głównie rozpierają: Poufna i zewnętrzna; kasty tu powstają, Ale zarazem pismo i ruch dramatyczny, Pełny, gdy równie święty, o ile praktyczny, Przełamany, gdy praca wnętrzna zaniedbaną, Lub w kajdany okuty, gdy ta zapomnianą. Odtąd znów świętość słowa przez prorocze usta Odklina, co zaklęła nicość lub rozpusta, I szeregami ludzi ukamienowanych Pozywa świat do źródeł przed stopy rozlanych, Aż gdy ostatnią kroplę rozetrą pod piętą, Woda się w krew zamieni, nie będąc pojętą! Nareszcie słowa świętość w majestacie całym Gore, lecz nie zewnętrznie głośnym ideałem I, niźli spostrzegł, pierwej świat jest zwyciężony Od wewnętrznej zarówno, jak zewnętrznej strony. Równowiednie się słowo stanowi i czyta, Tworzy charakter, coś jak «spiritus et vita», I siłą jest — jak pierwej w świecie starożytnym Siła się tylko słowem mieniła zaszczytném; A wielkie charaktery, słynne przez klasyków, Winne wielkości pomiar ciszy niewolników. Odtąd, mówię, charakter nie jest już wypadkiem Cudzego upodlenia, jeno prawdy świadkiem. Parabola wraz stręczy rękojmie zbiorowe Harmonijnej dyskusji i z błędu wymowę Czyni, zaś z kłótni daje dialog bogaty, Z uniesień deklamacje... Tu rozejma światy, Przez dany cel niskiemu światu niskie bierze I podnosi, jak słusznie uprzężone zwierzę. Zawiść na bodziec mieni, zazdrość czyni biczem Samej siebie, chełpliwość z krzykiem jej zwodniczym Zamienia na te gzymsów wyskoki, co same Są nic, lecz arcydzieło ubierają w ramę. I, nie widząc go, służą mu, a sobie rade, Dmą w pełność własnych kształtów i w złota paradę. Zło, zaiste że w dramie słowa rozwiniętej Strawione jest i gniewu oścień jest połknięty. Mąż, co na prawdzie stoi, jako heros nagi, Ma już wszystko, gdy dość ma czasu i odwagi. Takowa to oś skoro wzięła utwierdzenie, Stało się w dziejach miejsce, nie miejsca widzenie, Wołające w etery proroczego ducha — Miejsce pewne, garść ziemi dotkliwa i sucha. Stąd graniczność, stąd ludów przestanki i mowy. Konieczny bezinteres międzynarodowy. Ciała nowe, nie z bioder samych gór powstałe, Lecz i ze słów, o ile jaśnieją dojrzałe. A ktoby mi zaprzeczył doniosłości słowa I że nie wstaje przezeń istność narodowa, Ni stworzyć to parlament, co historja, zdolny — Ten wszystko może umieć i znać prócz, że wolny! Nie rodzimość to bowiem języka zrobiła W Ameryce parlament, ale słowo-siła, Tworząc świat cały nowy, jak niebieskie ciała Za dni pierwszych, gdy twórczość byty wymawiała. Nie język przenajczystszy genezą[40] korzeni Waszyngtonowi orła dał i garść promieni, Lecz Ten, co ze wszech figur i ze wszech przymiotów, Ze wszystkich tkań, ze wszystkich uciszeń i grzmotów Czyni ogromną aurę wolności sumienia: Wysokość sfery słowa, nie wartość korzenia![41] Zarody i roślinne języków wartoście Próżna jest, gdy wzajemnie ściągają zazdroście. Żaden sam z siebie nie był i nie jest dostatni; Dziś wziętszym ten, co szczegół kreśli akuratniej, Skoro o pracę idzie i o krajów miedze; Głębszy stanie się wziętszym, gdy pójdzie o wiedzę. Proszę hebrajska mową pisać fejletony, Po parysku dotykać dawidowej struny, Skandynawskie marzenia wyłożyć na mowę Rzymskich legistów, kształtne fraszki lucjanowe Na braminów dialekt. — Zewsząd będą straty, Każdy język okaże się w czemś niebogaty. Lecz, jeżeli mąż, członek narodu, już stoi Tam, gdzie o swe słabości człowiek się nie boi I gdzie ze stron ujemnych urabia się nowa Bezstronności potęga, dodatność zbiorowa, Niechże narodu język strony swe mniej chwalne Zna i prawdzie zeń łuki wiąże tryumfalne. Polskiemu językowi na czem z rodu zbywa?... Na literze! To jego strona jest wątpliwa. Nie na słowie, ni słowa duchowem bogactwie, Ni jego włóknach srebrnych, raczej na ich tkactwie. Litera u nas słusznie nie była pojęta, (Może Achilles winien, lecz to jego pięta) Litera za rzecz była uważana szkolną, Kiełznającą umyślnie, nie bezwłasnowolną, I ani jeden głos się nie podniósł z otwartą Myślą, że ona częścią słowa równie wartą. Do dziś, zaiste, wyznać trzeba, choć boleśnie: Późno wychodzi książka, czyn wzamian przedwcześnie, Gdy na wyścigi takie prac, co nieład wadzi, Patrzą smętnie i mówią: «Kto kogo przesadzi?...» Do dziś ze wszech historyj tą, która utrafia W serce sprawy, byłaby książki biografia. Wszelako bez słusznego litery uznania Ciągu niema i toku, lecz fazy i drgania. Fazy, przez same następstw wywołane starcie Chemiczne, nie zaś z ducha czerpane otwarcie; Próżne myśli i woli odbrzmiewania czasów, Które ledwo być winny kreskami nawiasów. Namiętne dziś, dopokąd odpór jest ich siłą. Jutro puste, pojutrze ani wiesz, co było. Tchnąć możesz bez litery i bez jej uznania, Ale dać nic nie zdołasz: ona rękę skłania. Ludy, chociaż mniej zdolne, choć płytkie natchnieniem, Skoro literze wierne, zgłuszą cię swym cieniem I przejdą mimo twoich uroszczeń, bo one Dawać mogą, nietylko wskazywać koronę. One dzierżą ujętą własność i podzielną, I mogącą się drobić, jak bułkę kościelną, Gdy ty z głębiami słowa w niedosiężnej studnie, Bez wiader ku czerpaniu, strawisz się odludnie I jeszcze szemrać będziesz, zniechęcony nader: «Ja mam źródła, on pije z suchego dna wiader!» Moc miejmy obejrzenia się na braki które, Ujemne będąc, kreślą całości naturę, I są jakoby twórczą narodów pokorą: Pozornie krzywdząc, one dlań skarbią i biorą. Z rodu, rzekłem, polskiemu językowi zbywa Uznania, iż litera jest ciągiem ogniwa, I że, jakkolwiek jasno każda perła świeci, Przestawa być litanią różaniec bez nici. Dość jest spojrzeć na szereg typów, co, gdy staną, Więcej rzekną nad słowa lub księgę pisaną. Benedyktyn milczący w jaworowym lesie, Za nim posąg Jadwigi, który w ręku niesie Model Jagiellońskiego Uniwersytetu... Jezuita, ksiądz pijar, filozof francuski... A potem: w stronę jednę sybirskie powózki, W drugą pielgrzymi kostur... Oto są posągi Tych epok, jak się one nastawiały ongi. Dziejów sąd ma u siebie tę straszną potęgę, Że może słowa nie rzec i utworzyć księgę, Skoro, nie gwałcąc zdania ani rzeczy biegu, Postawi tylko trumnę przy trumnie w szeregu, A wiatr kątami onych zawiśnie w te słowa: «Nie rzekłem nic!... Czytajcie, co zmówił Jehowa!...» Powiadają, że «Księgi Pielgrzymstwa» śród krzyże Porzucone z kartami, które wicher liże, Jak pianę fal, są arcypotężnem zjawiskiem, Że duch bywa materji marnotrawstwa bliskim, Że, zaiste, jest wielkiem natchnienie wulkanu, Ptak je wietrzy, drży jemu grzywą kark kurhanu, Firmament się zanosi łkaniami Sodomy. Coś dzieje się, wracają niedopękłe gromy We chmur wnętrza, jak poród, co uląkł się siebie; Coś się na ziemi dzieje, stało się na niebie. Miasta, jako ich mury pobladły wapienne, Bruki placów jak piersi podnoszą się senne, Gmin szemrze... potem naraz czerwonysłup łuny, Przekreśliwszy firmament, rozdeszcza pioruny. Rolnik pług załamuje w skibę rozżarzoną, Jak krzyż w zachodu blaskach. Król chwiejną koroną Maca po drżącej ziemi, gdzie państwa granice, Zgładzone burzą w karty piasku bladolice, A poświst wichru równa ludzkość cichym pyłem... Mówią, że to jest wielkie! — Ufam!... Ja tam byłem!... Wszelako, acz jest piękne wulkanu natchnienie I, trzęsąc harfą nerwów, ma coś, jak sumienie Doniosłego — być może, że i Nilu łono Szerokiego, co z swoją palm rzadkich koroną Na równem czole, w płaszczu safirowym wody Wraca rocznie, pamiętny, by ukrócić głody I rozwiniętą szanty lazurowej połą Otula pierś narodu, jak matka pierś gołą Niemowlęcia, by wstał jej syn zdrowy i syty Pojrzeć na dobroć Boga, na zbóż aksamity: Myślę, że i ten cichy co rok widok łanu Majestatycznym bywa niemniej od wulkanu. Bawi mię, gdy dziennikarz albo publicysta Klnie średniowieczną ciemność, z której wciąż korzysta; Ta ciemnota musiała nieźle być użyta, Gdy się, jak świeca, topi, a przy niej się czyta. Ciemnota, która mimo niezgrabne praktyki Stworzyła arcydzieła, stworzyła języki! Tych się nie tworzy sennym natchnienia polotem, Zboże po burzy wstawa, lecz nie siane grzmotem, I raczej praca długa a wierna literze Całokształty takowe urabia i strzeże. XIII. Trzeba było łacińską, czeską lub niemiecką Piszące ortografją ustatkować dziecko, Mowę zrównać, uczynić bogatą w nazwiska Płodów ziemi i uczuć, dać jej grom, co błyska, I dać jej ścisłość słowa statutów i głębie Biblijne, i niewieście gruchania gołębie; Słodycz, i moc, i prawdy ciesielski sznur, potem Tłumaczeniami stwierdzić — i jeszcze błyskotem Bieżących wdzięków zwonić, jak ślubny strój żeński, By się po polsku uczył dwór andegaweński! Trzeba było mieć tłocznię i drukarską czeladź Wytrwale pracującą, by ducha w rzecz przelać Nie na dzień, nie na jeden pamflet zaułkowy, Lecz na wieki przed ludźmi i źródłem wymowy. Praca, której nie pełni się między gawędką A gawędką, ni ciska konwulsyjnie, prędko. Trzeba było, jak Ojciec Niebieski, na długo Ukochać, trzeba było być duchem i sługą!... Zwycięstw takich, dlatego, że takich, i właśnie, Żaden nie zniszczy mocar, on pierwej sam zgaśnie, I żaden żandarm, ani cenzor, ni pachołek Orderowy, bo to jest tron, nie lada stołek. Trzeba było być duchem, pokorą, i pracą, I siłą, i nicością — trudem, nie lada co, Żeby ów polski język nie opłonął naraz, Lecz, jak twierdza zupełna, jak obronny taras Ruś, Litwę, Prusy objął. Zarówno w Siewierzu, Jak w Królewcu wybrzmiewał, albo Sandomierzu, Gminny, sielski, uczony, kmiecy i królewski, Ten kasztelański Jana język czarnoleski. Język, który na sądzie popiołów zawoła: «Uwity jestem z nerwów skrwawionych anioła I sadzę was od stopy do włosa, bo jestem Wszystkich was razem duchem i moralnym chrzestem!» Lecz dlaczego, lecz przez co to słowiańskie ciało, Duchem możne, w litery pracach opieszało Tak dalece, że sama nazwa Słowianina, Nie znane mu, co głosi ni skąd się poczyna? Jakby owy, co nigdy nie był ścisłym w mowie, Nie wiedział zato, czemu, ani jak się zowie. Treści te, aby słusznie odczytać, godzi się Wrócić w czas, gdy kowano litery w napisie, I dopiero, epoki powietrzem owiane, Wygłosić, jako były w pamięć zaciosane. Wyraz Slavus mógł znaczyć i sclavus. (Wyrazy[42] Przeistaczają brzmienia, powielekroć razy. Jak Bułgar jest od brzegów rzeki Wołgi — ale I od vulgus; tamtemu to nie przeczy wcale). Sclavus, sława i słowo — tak są zgodne mało, Jak hańba i jak tryumf, jak wiszące ciało Na szubienicy podłej i wieniec laurowy. Tu jest klucz tajemnicy, tu dwuznaczność mowy! Krzyż, tak samo, jak piętno niewoli, promienił Sińcem ciała, a potem w błękit się przemienił I rósł, i oto jego ostateczna stacja Dziś nad tropikiem świeci: krzyża konstalacja. W ósmym wieku znak owy weszedł, jak narzędzie Adoracji mistycznej, i jął zbawiać wszędzie. Z czego przezwisko właśnie że dotąd haniebne, Sclavus, rzadsze się stało, mniej jawnie potrzebne, Aż swej niesławy całkiem nareszcie pozbyło, Kiedy się w dziejach świata słowo stało siłą. I dlatego w przezwisku tem jest sens ciekawy, Że sława ta oznacza zbycie się niesławy Przez rozbrzmienie śród ludów tej dobrej nowiny, Że stawa się już słowo, nie ukaz i czyny — I że Mówca, że jakiś Rzecznik świat wybawi, Nie już mocar; to czuli Spartaki i sclavi, Czuli to nie już mocni, lecz słabi — bo słowo «Słabi» jest slavi, tylko zmienione wymową. Słabi — Sklawy — i Sławni — i Słowo: to cała Jest treść dziejów, jak dziejów oś się obracała! Gdy do ludów tych cichych, rzewnych, do tych głucho Pragnących doszło słowo, podjęło je ucho Do zagonów schylone, co słyszy grzmot wdali — Słabi — chrobrymi, silni — słabymi się stali — «Pauperes spiritu», «Mites» «qui lugent»[43] ci Sklawi Usłyszeli, że dziwny Pan im błogosławi, Że co haniebnem było, stało się bezgannem, I że samo pojęcie sławy zwarjowanem! Do dziś znać, że Słowianin wyglądał, czy wdali Zorza się jakaś nagle światu nie zapali; Mag narodów wyzierał gwiazdy nie na niebie, Lecz w sercu i w goszczeniu i w łamanym chlebie; Od rdzenia więc stanowczą poruszony erą, Czuł on słowo, niewiele bawił się literą. Słowianin też i pisma nie miał, ile wiemy; Druk już mając, jeszcze go znał kształty gockiemi. Tak litera mu zawsze była obojętną, Jakby coś dowolnego, jakby zwierzchnie piętno. Nigdy podobno onej poważyć nie umiał, W literaturze mało, mniej w dziejach rozumiał, Zaś w dogmacie była mu niby nałóg stary Dziecku, co obudziło się w objęciach wiary. Błądzą, którzy spółczesne odnoszą warunki Do niepowrotnej z epok, do epok piastunki, I nie pomną, że prawdy grom się rozniósł prędzej, Niżeli dziś u Słowian kurs cudzych pieniędzy. Przyczyny dwie tę lotną promienność zrządziły, A każdej dziś niejasne są drogi i siły. Pierwszą nazwę przyczyną, że wieść roznoszona Najdoskonalej była w sobie dopełniona; Drugą zaś, że nietylko Izrael, świat cały Pragnął, i serca były wyschłe, jako skały, Chciwe dżdżu. Dzisiaj ledwo ucichła kobiéta, Która sakrament usty bezplamnemi wita, Pojąć może pragnienia owe w całym świecie: Poganin je uczuwał i drujd — mąż i dziecię, Jak kto mógł... Przyrodzenie, nastrojone w jedno, Symboliczniło nieraz lada myśl powszednią; Sen pomagał godzinom jawu, jaw się zlewał Ze snem przez wieszczą siłę; kamień się spodziewał I nerw, cisza, i echo... Pod taką to dobę Sklawus, gdy słowo uczuł, uznał swą osobę, I że od rdzenia swego opromieniał erą, Czuł słowo, niekoniecznie się troszcząc literą. W Chinach jest do dziś zakon, który ma uznane Za cnotę, żeby świstki szanować pisane, Podejmując je z pyłu, który wicher miecie, By się litera marnie nie nurzyła w śmiecie. Myśl niejedna, u Słowian w niedojrzałym czynie Spełzła, byłaby książką dojrzałą w Pekinie!... Dlategoż zawdy Chińczyk ten sam, jako wieczność, Dla owego — u Słowian luźna niestateczność. U Chińczyków stąd idzie w rzeczy najdrobniejszej Staranne dopełnienie, lubo zapał mniejszy; Prace ich do flamandzkich podobne wyrobów, Mimo różnicę pojęć i zapas sposobów. Nieraz się księgozbiory w Polsce podnosiły, Lecz jak twierdze obronne, nie jak wczesne siły; Praca litery nigdy nie była jak funkcja, Ortografja wątpliwa, mętna interpunkcja... Do dziś terminologia obca lub uboga (Owoc niedbalstwa głośno składamy na wroga!), W polemice tak mało formy urobione, Że trudno jest się różnić, łatwiej zejść na stronę, I nie mogąc do głębi każdą kwestję zbadać, Rwać się nie w czas, lub nie w czas do snu się układać. W społecznych formach wyleźć nie można z praktyki Robronów[44]: «Jaśnie», «imość», «pani dobrodziki» Że Liviusa manuskrypt o dobie tej samej Wszedł do Polski, gdy ledwo co w ojczyste bramy, Albo Makiedońskiego Aleksandra listy, Lub nieznany dziś klasyk — mało rzeczywisty Stąd tryumf. O tem wszystkiem i z dumą i chwałą Wiemy, że to, gdzieś będąc, gdzieś się zapodziało. Tak, wszystko jest... gdzieś... jakoś... — i się zapodziewa, I że ginie, przeto się wszystkiego spodziewa, A ktoby winił chwiejny ludu temperament, Nie zgadłby nic... Któż może wykonać testament Choćby najczulszej z matek i sam bardzo szczery, Skoro nie ma pojęcia ważności litery? Jest więc punkt, gdzie nic serce nie pełni, gdzie zapał Nic nie dawa, lub w ognie się omylne złapał, Błędu nie wie, z najdroższych skarbów czyni zamęt I nie może mieć ciągu, bo ciąg — to testament! XIV. Oto moja messeńska, moja tyrtejowa[45] Pieśń i boleść: skończyłem «O wolności słowa». A teraz kędyś palma ze stepu mię wzywa I Oazis, bogdajby choć ta niekłamliwa! Spocząć pragnę, iż błędną rzeczą nie uwiodłem, Pragnę spocząć — i pójdę spocząć — i poszedłem... Gwiazdy przede mną, za mną gwiazdy dżdżą złotemi Kresy, gdy lecę, niebu odrębny i ziemi, Jakbym sam trzecią rzeczą był między obiema... Piasek mówi: «Przeleciał!», wiatr: «Już go tu niema!» Lecę — i ani zgadnąć mogę, setnie jakie Lat — i mil — i atomów tykało kulbakę, Pianą dzierzganę białą — ni drogi jak wiele Ubiec musiałem, prawe upatrując cele, Porzuciwszy świat, na dwie partje rozłamany: Między tytany szału i flegmy tytany Sam przez pustynie lecąc, wybladły, że prawie Litowały się mego pragnienia żórawie I pluły mi dziobami wilgoć, a ja dalej Pędziłem, by mnie bliźni sucho nie żegnali. Bym nie zbył reszty serca pierwej, aż się cegły Nad trumną zaczerwienią, iż miłość dostrzegły!... Zdala, zdala, nim stopa ma dotknęła piasku, Zawołałem sam: «Tadmur!»[46] przy księżyca blasku Kolumn tysiąca więcej widząc, których chóry Szły tam i owdzie kiedyś w myśl architektury. Co gdzieś albo istnieje, lub stała się siłą Myśli ludzkiej i widzi, w niczem jak coś było. I było cicho pośród ruiny ogromnej, Wkładającej na niebo profil wiekopomny, Cały szczerby swojemi, jakby się o ramię Boga oparło czołem miasto, gdy się złamie. Patrzyłem i wydziwić się nie mogłem onej Całości rzeczy, w całość ruiny zmienionej, Pięknej ogółem, który powstał ze zniszczenia, Z potrącenia, zdeptania i z lekceważenia, Gdy rzędy kolumn, jakby skamieniała lira Niewzruszenie a ciągle śpiewały «Palmyra!» Księżyc stał za strun owych skamieniałą kratą, Bluszcz dopełniał, gdzie linję czułeś zbyt szczerbatą, I, jako dłótem ryty, szedł przez blade łomy, Lekszy od ornamentów, równie nieruchomy, Nakreślony harmonją tak, że niepodobna, By zeń bez szwanku gałąź odprysnęła drobna; Kto zaś nie barbarzyniec, ten w ruiny tumie Bluszczu nie tknie, lub całość mniej odeń rozumie! «Całość» rzekłem we wnętrzu ducha — i struchlały Dodałem: «Taka, że jej nie wypowiem całej...» I nie wiem czemu ręką chciałem kamień drobny Podjąć, lecz nie jak fragment wydał się osobny Palcom moim... Zadrżałem i ramię cofnąłem, Czując, że za część jedną rzeczy pełnej wziąłem... I natychmiast szepnęła do mnie myśl ostrożna: «Patrz! Oto i ruinę nawet popsuć można». A jam jej odpowiedział: «Zaprawdę — ruina Jest całością!... I nową twórczość odpoczyna!» A, patrząc dłużej, rzekłem: «Jest kres taki, który Nie ruiny już tycze, lecz architektury!» I począłem się w duchu tą myślą dziwować: «Szczególniejsza, że można ruinę zepsować!... Że więc dzieło zniszczenia i dzieło tworzenia Harmonijnie się kędyś łączy i spierścienia...» W tym momencie dotknąłem palcem zmartwychwstanie I wymówiłem słowo: «Jestem!» niespodzianie, I chciałem ręką wtóry kamień podjąć z ziemi, Lecz zdał mi się ogółem łączny ze wszystkiemi... Zadrżałem znów, gdy orzeł rzekł, jak trąba grzmiąca: «Kto tu trąca ruinę, ten principium[47] trąca...» Odtąd już, w jakąkolwiek się przeniosłem sferę, Zrozumiewałem całość słowa i literę.
Surowy, podły ojciec, który wyżywa się na rodzinie, niczym na żydowskich więźniach w obozie. Wojskowy dryl panujący nawet w trakcie zabawy i indoktrynacja realizowana od kołyski. Czy dzieciństwo małych Franków i Goebbelsów rzeczywiście właśnie tak wyglądało? Zobacz film: "Paweł Kukiz: zaniedbania opieki zdrowotnej ciągną się od lat i są ogromne" spis treści 1. Mała księżniczka Göringa 2. Razem do końca 3. Laleczka Himmlera 4. "Dobre" rady Hansa Franka 5. Mali nieznajomi rozwiń 1. Mała księżniczka Göringa Dla członków Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP) posiadanie rodziny stanowiło jeden z najważniejszych obowiązków względem "Tysiącletniej" Rzeszy. Nie inaczej było w przypadku czołowych nazistów. Liczne potomstwo gwarantowało przedłużenie aryjskiej rasy i było dowodem prawdziwego męstwa. Hitler z małą Eddą Göring ( BY-SA Piękna gromadka maluchów, pasująca jak ulał do kronik filmowych i do spędzania czasu z wujciem Adolfem, wydawała się po prostu niezbędna. Dzieci trzeba było oczywiście odpowiednio wychować i nawet najbardziej "zapracowani" poplecznicy Führera znajdowali na to nieco czasu. "Edda Göring, która w chwili aresztowania ojca miała siedem lat, była jego jedynym dzieckiem. Jako rozpieszczana córka marszałka Rzeszy wiodła uprzywilejowane życie, mając do dyspozycji część wielkiego zamku, która służyła jej za plac zabaw" – napisał w swojej książce "Dzieci Hitlera" Gerald Posner i ani trochę nie przesadził. Jeden z głównych twórców III Rzeszy miał rozmach we wszystkim, także w spełnianiu zachcianek swojej jedynej. Dziecko przyszło na świat trzy lata po jego drugim ślubie, w roku 1938. Oczywiście chrzciny musiały mieć właściwą oprawę. Sakramentu udzielił Eddzie biskup Rzeszy Ludwig Müller, a jej ojcem chrzestnym został oczywiście Hitler. Wśród gości znaleźli się najbogatsi przedsiębiorcy i wysoko postawieni naziści, nie dziwi więc, że mała księżniczka otrzymała mnóstwo drogich prezentów. Również dzień urodzin dziewczynki zawsze był okazją do wielkiego świętowania. Dodatkowo Göring, jeśli tylko był w domu, poświęcał córce bardzo dużo czasu i uwagi. Nawet kiedy pochłaniały go obowiązki służbowe, codziennie dzwonił do żony i dziecka. Po latach Edda wyznała, że ma same dobre wspomnienia związane z ojcem. Przez całe życie przechowywała list, który wysłał do niej z więzienia i który jest chyba najlepszym podsumowaniem ich wzajemnej relacji: "Moje najdroższe, słodkie dziecko! Moje złoteńko! To już drugi raz, kiedy przypadają Twoje urodziny, a ja nie mogę być z Tobą. A jednak, moja najdroższa, dziś jestem szczególnie blisko Ciebie i przesyłam Ci najgorętsze, płynące z najszczerszego serca pozdrowienia. Z głębi duszy modlę się do Wszechmogącego Boga, żeby opiekował się Tobą i Ci pomagał. Nie mogę wysłać Ci żadnego prezentu, ale moja bezgraniczna miłość i tęsknota otaczają Ciebie i zawsze będą! Wiesz, wróbelku, jak bardzo Cię uwielbiam. Zawsze jesteś taka słodka i czuła. Zawsze będziesz naszym szczęściem i radością. (…) najczulsze uściski i całusy od Twojego Papy". 2. Razem do końca Słynne jest zdjęcie z Wigilii roku 1937, na którym wykonując gest nazistowskiego pozdrowienia, Joseph Goebbels spogląda z dumą i lekkim uśmiechem na dwie ze swoich córek. Dziewczynki posłusznie odtwarzają ruchy dorosłych, jednak ich spojrzenia są nieobecne – z pewnością są już znudzone długą uroczystością, w której muszą uczestniczyć. Ze swoją żoną Magdą minister propagandy miał aż szóstkę dzieci (kobieta miała także syna z poprzedniego małżeństwa). Wielodzietna rodzina zapewniła mu uznanie ze strony opinii publicznej oraz – co ważniejsze – samego Hitlera. Goebbels z dziećmi podczas Wigilii. Gdy urodziły się dwie pierwsze córki, Joseph był nieco rozczarowany. Oczekiwał męskiego potomka, ale smutek był chwilowy, później zawsze nazywał je swoimi małymi aniołkami. Co ciekawe syn, któremu dano na imię Helmut, wcale nie był ulubieńcem tatusia. O chłopcu pisał surowo, że "w jego wychowaniu musi być miejsce na lanie i trzeba mu wybić z głowy upór". Świadkowie opowiadali jednak, że czołowi nazista III Rzeszy był dobrym ojcem. Co ważne, nie indoktrynował swoich dzieci, wystarczało mu, że robiła to szkoła. Magda Goebbels lubiła, gdy rodzinne życie toczyło się utartym, jasno ustalonym rytmem. Tymczasem Joseph pozwalał sobie na odrobinę spontaniczności. Dzieci w jego otoczeniu były radosne; ojciec pozwalał im na małe odstępstwa od zasad – potrafił wrócić późno do domu i zgromadzić maluchy ubrane już w piżamki na wspólnym oglądaniu filmu. Potem cała rodzina rozmawiała o tym, co obejrzała. Chociaż Magda prowadziła dom rozsądnie i pilnując budżetu (u Goebbelsów co chwila byli goście, których trzeba było nakarmić), uroczej szóstce niczego nie brakowało. Dzieciom kupiono nawet kucyka z małym wozem, by mogły spędzać dużo czasu na dworze. W zabawach często towarzyszył im ojciec, a szczęście familii pokazywano w kronikach filmowych. Goebbelsowie z gromadką dzieci byli wzorcową nazistowską rodziną ( BY 30) Rzeczywistość nie była jednak aż tak różowa. Goebbels, jak większość wysoko postawionych nazistów, nie potrafił dochować żonie wierności. Pierwszą jego kochanką była praca, drugą (i kolejnymi) około czterdzieści różnych kobiet, z których najważniejszą była Lida Baarova. To oczywiste, że gdy minister zatracał się w swych obowiązkach zawodowych, by potem kontynuować swoje romanse, miał znacznie mniej czasu dla rodziny. Dzieci Goebbelsów jako jedne z nielicznych nie musiały dźwigać brzmienia strasznej przeszłości, ale nie dlatego, że pogodziły się z czynami i poglądami ojca. 1 maja 1945 roku Helga (12 lat), Hildegarda (11 lat), Helmut (9 lat), Hedwiga (8 lat), Holdine (7 lat) i Heidrun (4 lata) stali się ofiarami rozszerzonego samobójstwa zaplanowanego przez własnych rodziców. 3. Laleczka Himmlera Najwięcej o tym, jakim ojcem i głową rodziny był Heinrich Himmler, dowiadujemy się z jego listów do żony Margi. Dzięki tej wymianie korespondencji życie „Heiniego” zostało wyjątkowo dobrze udokumentowane. Później w sposób bardzo oszczędny i w samych superlatywach wypowiadała się o nim córka Gudrun, nazistowska księżniczka, która aż do śmierci w wieku 88 lat pozostała wierna ideologii rodziców. Jasnowłosa, niebieskooka dziewczynka urodziła się latem 1929 roku. Stała się idealnym dzieckiem w przynajmniej początkowo idealnej rodzinie. Już w czasie, gdy Margi była w ciąży, Himmler bardzo troszczył się o nią, a co za tym idzie – o nienarodzone jeszcze dziecko. W listach pisał, by kobieta dbała o siebie, nie przemęczała się, jadła powoli, przyjmowała witaminy i dużo spała. Himmler z żoną i córką. ( BY-SA Nazywał ją "mamusią" ich "słodkiego łobuziaka". Listownie całował ją też w brzuch. Widać zatem, że bardzo chciał zostać ojcem. Wysyłał żonie nie tylko czułe słówka i ciepłe myśli, ale też oczywiście pieniądze. Po narodzinach dziewczynki, by móc nacieszyć się rodzinnym szczęściem, wziął nawet dwutygodniowy urlop. W późniejszych listach zachwalał swą córeczkę, ślicznego aniołka o pięknych oczkach, za każdym razem pamiętał o dziewczynce i przesyłał jej całusy. Tęsknił za żoną i słodkim dzieciątkiem, zazwyczaj odliczając czas do spotkania. "Tatusiowi na walizkach" przez cały czas brakowało jego "dobrej Laluni". Tak samo jak bez wahania podpisywał wyroki śmierci, tak bez najmniejszych wątpliwości wyznawał swoim "kobietkom" miłość. W późniejszych latach Gudrun sama pisała listy do ojca. Dziękowała mu w nich za słodkości i prezenty. Jednym z jej najpiękniejszych wspomnień była radosna wizyta w obozie koncentracyjnym, obrazy namalowane przez więźniów, pyszny obiad i uroczy ogród. Jeszcze za życia ojca Gudrun odnotowywała w swoim pamiętniczku podziw dla tego bezlitosnego człowieka, po jego śmierci pielęgnowała zaś pamięć po nim. Widziała w nim bohatera, który miał przed sobą ciężkie zadanie usunięcia "śmieci" z III Rzeszy. Po wojnie, już jako dorosła kobieta, poświęciła się wsparciu byłych nazistów. Pomagał jej w tym mąż, który podzielał jej poglądy. Gudrun do końca życia broniła Himmlera, nie wierzyła w jego samobójstwo (twierdziła, że został zabity) i uważała, ze nie był potworem, a wszystko, co mówili o nim alianci, to podłe kłamstwa. 4. "Dobre" rady Hansa Franka Hans Frank był mężem stenotypistki Brigitte Marie Herbst i ojcem piątki dzieci, w oczach których przez lata jawił się po prostu jako wiecznie skupiony na pracy, nieobecny człowiek. Reszta świata wiedziała jednak, jakie ma poglądy, i informacje te prędzej czy później musiały dotrzeć do jego potomków. Po wojnie najwięcej na temat "tatusia" mieli do powiedzenia Norman i Niklas. I bynajmniej nie próbowali go usprawiedliwiać (w przeciwieństwie do rodzeństwa). Pierwszy z nich, jako pierworodny, był pupilkiem ojca. To jemu Hans poświęcał najwięcej czasu wygospodarowanego z napiętego grafiku. Ściągnął go za sobą nawet na Wawel, często jednak wyjeżdżał i bywało, że chłopiec zostawał w zamku jedynie ze służbą. Już wcześniej Norman czuł się bardzo samotny, co opisał Posner w "Dzieciach Hilera": "Mieliśmy (…) bardzo dużą willę z wielkim ogrodem, ale obok nas nikt nie mieszkał. Musiałem się bawić z szoferami. Podczas przerw uczyli mnie boksować i palić papierosy. Grałem też w tenisa, sam ze sobą, odbijając piłeczkę od ściany. Ojciec był stale w rozjazdach, a matkę pamiętam albo w ciąży, albo podczas pobytów w szpitalu. (…) Nie miałem żadnych kolegów ze szkoły, bo nasza willa znajdowała się na uboczu i nikt mnie nigdy nie odwiedzał". Hans Frank z rodziną. Od roku 1942 Frank zajmował się właściwie tylko pracą, rodzina zeszła dla niego na dalszy plan. Jednak kiedy wymagała tego sytuacja, znajdował czas, by przymuszać dzieci do spotkań z nazistami najwyższego szczebla, co trwało godzinami, a u najmłodszych wywoływało nie lada stres. Z wiekiem Norman stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie. W końcu introwertyczny chłopiec wyrósł na przytłoczonego swym pochodzeniem dorosłego, który wspominając ojca, płakał. Tym bardziej, że jako dziecko był pewien, że Hans po prostu piastuje wysokie stanowisko i jest bardzo zajęty. Prawda o tym, co go tak zajmowało, okazała się dla Normana druzgocąca. Nigdy jednak w nią nie zwątpił. Usłuchał za to ojcowskiej rady, której Hans udzielił mu w więzieniu: by nie przesadzał ze szczerością, bo skończy jak ojciec. Kazał mu zawsze się zastanowić, nim wygłosi jakiś pogląd. Skutek był taki, że jego pierworodny syn stał się jeszcze bardziej skryty. 5. Mali nieznajomi Najmłodszy Niklas miał do ojca znacznie więcej żalu i nie przebierał w słowach, gdy o nim opowiadał. Często wspominał rozpad rodziny. Małżeństwo skupionego na karierze Hansa Franka po jakimś czasie istniało już tylko na papierze. Napięcia pomiędzy rodzicami miały oczywiście silny wpływ na dzieci. Dla Niklasa trudne było także to, że Hans nigdy nie okazywał mu uczuć. Nie mówił potomkom, że ich kocha, potrafił wręcz odezwać się, niby żartując: "kim jesteś mały nieznajomy, co tu robisz?". Zważywszy, że w jednym z listów źle zapisał imię syna, ten żart nabiera bardzo ponurego wydźwięku – Hans wcale nie znał swoich dzieci. Bywał też w stosunku do nich bardzo surowy. Gdy Niklas niechcący zniszczył jego okulary, ojciec najzwyczajniej w świecie go spoliczkował. Nie umiał okazywać czułości, zadbał jednak o przerażającą atrakcję dla najmłodszego syna. Zabrał go do obozu koncentracyjnego, gdzie chłopiec mógł obserwować wyczerpanych więźniów jeżdżących na ośle. Inną makabryczną zabawą, na którą pozwalano dzieciom, była gra w chowanego pomiędzy grobami polskich władców na Wawelu. Niklas znienawidził oboje swoich rodziców i każdemu z nich poświęcił książkę. Norman postanowił nigdy nie mieć własnych dzieci, uważał bowiem, że rodu Franków nie należy przedłużać. Ich siostra Bridgette zmarła w wieku 46 lat, najprawdopodobniej popełniwszy samobójstwo. Przez całe życie miała obsesję, że odejdzie w tym samym wieku, co ojciec – i tak też się stało. Brat Michael został alkoholikiem. Hans, choć prawie nieobecny za życia dzieci, zostawił im spadek, z którym trudno było sobie poradzić… Choć zaangażowanie polityczne i odgórne przyzwolenie na romansowanie odciągało nazistów od ich rodzin, nawet ci wyjątkowo zajęci znajdowali nieco czasu dla swoich dzieci. Nawet jeśli kontakt ten był nikły, na potomków zbrodniarzy wojennych zwrócone były później oczy całego świata. Korzystając z uwagi mediów, można było przeprosić za czyny wyrodnego rodzica, tak jak to zrobił Niklas Frank. Można też było, niczym Edda Göring, do końca bronić jednego z najokrutniejszych ludzi w historii. O AUTORZE: Zuzanna Pęksa - Absolwentka filologii polskiej, specjalność filmoznawstwo. Z uwagą wysłuchuje i spisuje, co mają do powiedzenia świadkowie historii. Zobacz również: Błażej Staryszak i Krzysztof Wiśniewski napisali książkę "Tata nie ma siły". Mówią, jak zmieniło ich rodzicielstwo polecamy
XI. Opowieść o uczuciach, myślach i kolejach losu pewnego zbiorowiska ludzi, to niby instrument bogaty w tony rozliczne. Uderzmy w nim akord nowy, a może brzmienia jego spotęgują inne głosy i zwiążą je w harmonią jednolitą. Rzućmy okiem na przeszłość Kajetana Orchowskiego. Był on starcem przedwczesnym, schorzałym, bezsilnym, w cichych rozmyślaniach zatopionym, niekiedy zrozpaczonym, zbuntowanym przeciw czemuś niewidzialnemu. Zgwałcone znać były w istnieniu jego wielkie prawa jakieś; pomiędzy tém czem stał się, a tém czém stać się mógł, zaszedł rozdwój, który krzykliwym dysonansem brzmiał w głębi istoty jego, obranéj do szczętu z sił i energii. Miał 24 lata, gdy po stracie obojga rodziców stał się jedynym panem i dziedzicem obszernych włości orchowskich, zawiérających w sobie tysiąc dusz poddanych, miasteczko ludne i dochodne, setki włók gruntu ornego, lub pięknemi, odwiecznemi lasami pokrytego. Było to przed trzydziestu kilku laty. Dwór orchowski, jak inne podobne mu siedliska, cicho i sennie zda się stał śród okolicy; nie brzmiały w nim nawet nigdy odgłosy chwilowych, zdawkowych wesołości ale mniéj niż gdzieindzéj usnęły tu ludzkie uczucia i myśli. Ojciec Kajetana był starym wojakiem i podróżnikiem, z białemi włosami nad czołem przerzniętém szramą głęboką. Matka jego, niewiasta dość młoda jeszcze, całą siłą serca kochała małżonka i jedynego syna, ściany domu swego, wszystkich ludzi biédnych, poezyą i cnotę. Kajetan chował się w domu. Ze spółczesnych mu młodych ludzi bardzo nieliczni tylko otrzymywali publiczne szkolne i uniwersyteckie wychowanie. Młodemu Orchowskiemu przecież przysługiwały w domu rodzinnym środki wychowawcze takie, jakich pozbawioną była większość rówieśników jego. Dziecinne i młodzieńcze lata spłynęły mu pomiędzy rycerską legendą, upostaciowaną w osobie ojca jego, a czystym, poetycznym, słodkim i miłosiernym duchem matki. Dokoła rozwijającéj się istoty jego wiele było ciszy, najlżejszym nieprzerwanéj gwarem, mnóstwo marzeń w czyn niewprawianych, dużo słodyczy i poczuć, bez hartu i zapoznania się z rzeczywistością. Brak ten wszystkiego co zmężnia, utrwala, daje siły potrzebne do stąpania po ziemi, stanowił groźne, choć utajone jeszcze znamię pory owéj. Cokolwiek bądź, wielu było w okolicy ludzi żyjących, którzy pamiętali Kajetana Orchowskiego pięknym, młodym człowiekiem, z gorącym i szlachetnym ogniem w oku, z wyrazem słodyczy w koło ust świéżych, z dumą na białem czole, nie taką która grzesznie i bezmyślnie gardzi ludźmi innymi, ale taką która wypływając z poczucia sił wezbranych w piersi i głowie, mówić się zdaje o wyższych celach, o niepospolitych przeznaczeniach noszącego ją w sobie człowieka. To téż młody dziedzic dóbr orchowskich prędko i zupełnie mimowoli zdobył sobie śród sennéj okolicy pewien rozgłos. Opowiadano o nim że lubił samotność i czytywał książki, że unikał o ile mógł gwarnych i nieraz świetnych, lecz zawsze trywialnych zebrań sąsiedzkich i kawalerskich pustot, że skromny był jak dziewczyna i we dworze swym zaprowadził obyczaj szczególniéj surowy. Mówiono że zdolnym był godzinę całą w milczącéj zadumie stać przed obrazem, posągiem lub piękném zjawiskiem przyrody, — a byli nawet tacy, co utrzymywali, że przechadzając się po lesie lub ogrodzie, głośno deklamował poezye, inni zaś którzy z pewnych postępków i odzywań się jego odgadywali w nim demokratę i filantropa. — Dziwak! z przekąsem mawiali o nim jedni. — Marzyciel! uśmiechali się drudzy. — Reformator! sarkali inni. Nagle do wszystkich krążących o nim wieści przybyła jedna jeszcze: „Kajetan Orchowski kocha się!.” „W kim?” — „W żadnéj z dziewic rozkwitających pośród równych mu godnością i majątkiem rodzin szlacheckich.” — „W kimże więc?” — „Któż to zgadnie?... W pasterce jakiejś chyba, w Cygance, rusałce, ondynie. Po tak dziwacznym młodym człowieku wszystkiego spodziewać się można...” Był-to piękny dzień letni, oblany oślniéwającém światłem słoneczném, a jednak nie skwarny, z orzeźwiającemi powiewami wonnego wiatru, z rojem drobnych obłoków białych, mknących po szafirze nieba. W dniu tym młody dziedzic Orchowa należał całkiem nie do samotności, nie do poezyi, nie do marzeń reformatorskich lub artystycznych zachwytów, ale do prozaicznéj, gospodarskiéj pracy. Działo się z nim tak dniami, godzinami niekiedy. Zrana gospodarz rzeźki i wesoły, wieczorem stawał się marzycielem zadumanym i tęskniącym za czemś nieokreśloném; dziś za wzór życia obierał sobie Pana podstolego, nazajutrz gotów był z gałęzią cyprysu w ręku iść z Gustawem na nocne posępne wędrówki. Objechał dokoła orchowskie łany, przesadził strumień bystry choć wązki, zakreślający granicę pomiędzy posiadłością jego a sąsiedzką i puściwszy cugle na szyję kasztana, zwolna posuwał się drogą kręto biegnącą pomiędzy dojrzewającemi zbożami. U końca drogi, którą przebywał rozkładały się na dość obszernéj przestrzeni szare domostwa miasteczka; drobne okna ich błyszały pod promieniami słońca jak wielkie iskry, a nad dachami wiły się liczne wstęgi srebrzystych dymów. Na prawo dwa borki sosnowe nakształt skrzydeł ciemnych osłaniały niewielki dworek jakiś, roztwiérając się o tyle tylko, aby ukazać jednę białą jego ścianę i szybę stawu ocienioną gałęźmi gęstego rzędu brzóz płaczących. Ludzi nie było widać nigdzie w pobliżu; w oddali tylko majaczyły postacie niewiast wiejskich, nad zagonami lnu pochylone, od strony miasteczka dolatywał gwar niewyraźny; w gałęziach drzew przydrożnych świergotało ptactwo. Nagle w pobliżu dworku świecącego na prawo, zamigotała nad stawem postać jakaś biała, wybiegła z pod brzóz płaczących i mknęła wzdłuż ciemnéj ściany borku; za nią ukazały się dwie inne postacie, mniéjsze od niéj znacznie, potem dwie jeszcze, kilka, kilkanaście... a wszystkie z kolei wbiegły pomiędzy gęstwinę zboża i na wązkiéj miedzy rozwinęły się w sznur długi. Zdala patrzącemu wydawać się mogło, że nie biegły, lecz na fali złocistéj płynęły ku drodze. Kajetan, jadąc wciąż zwolna, przypatrywał się szczególnemu orszakowi temu, który, jak stado ptasząt, z gniazda wymknął się z białego dworku, otulonego skrzydłami ciemnych borów. Im bardziéj zbłiżał się ku drodze, tém wyraźniejsze odgłosy śmiéchów i szczebiotów dziecięcych rozbrzmiewały w cichém, czystém powietrzu. Po chwili wyróżniła się postać orszakowi przodująca. Była to postać dziewczęcia, w białéj sukni perkalowéj, w słomianym kapeluszu, z pod którego spływały dwa długie, płowe warkocze. Za nią biegły dzieci; z tych dwoje blade i chorowite miało twarzyczki, a ubrania ich świadczyły o pochodzeniu szlacheckiém; inne, z pyzatemi, rumianemi policzkami, w koszulkach grubych lub sukiennych kaftanach, pochodziły widocznie z wioski jakiéjś, z téj może, któréj parę chat szarych wychylało się z za ciemnych sosen ocieniających dworek ze stawem. W pobliżu drogi, w małej wklęsłości gruntu, wysoką trawą pokrytéj, rosło kilka grusz starych i rozłożystych. Był to rodzaj altany, przez samę przyrodę zasadzonéj, cienistéj, chłodnéj, szumiącéj zcicha gęstym liściem, który splatał się u góry w przezroczyste sklepienie. Dziewczyna w białéj sukni wbiegła pomiędzy stare grusze i usiadła w ich cieniu. Zdjęła z głowy kapelusz, a rzucając go na trawę, wyciągnęła ręce ku dzieciom, które gwarnym rojem napełniły altanę. To téż drobna gromadka w mgnieniu oka skupiła się przy niéj. Twarz miała ściągłą, o liniach niewysłowionéj słodyczy, kibić wysmukłą, w kształtach swych drobnych mającą cóś dziecinnego i przedziwnie dziewiczego zarazem. Z przezroczystą skronią wspartą na dłoni, siedziała teraz biała i spokojna, z łagodném światłem w oczach i z bladoróżowemi ustami, nawpół otwartemi uśmiechem. W oczach tych było trochę zamyślenia, a w zarysie warg uśmiechniętych błądziła linia smutku. Młody Orchowski zbyt dobrze znał rodzinną swą okolicę, aby mógł nie domyśleć się kim było to zjawisko, które w téj chwili wzrok jego do siebie przykuwało. Wiedział, że dworek ze stawem, pomiędzy dwoma borami stojący, nazywał się Białowolą i należał do rodziny, któréj nikt prawie nie znał zblizka, ale o któréj dziejach dziwne prawiono rzeczy, niby o szczególném zbiorowisku nieszczęść różnych, prześladowań losu, kaléctw, chorób, wczesnych śmierci. Domyślił się z łatwością, że dziewczyna z uśmiéchniętemi usty i smutném okiem była wnuką obecnego dziedzica Białowoli; o istnieniu jéj bowiem zasłyszał był tu i owdzie cóś niewyraźnego i niedobrze zapamiętanego. Pomimo blizkiego sąsiedztwa, nie widział jéj dotąd nigdy. Teraz, nie mógł oderwać od niéj wzroku. Zdawało mu się, że ona jest promieniem wydzielającem się z tego morza blasków, które świat zalewało, jednym z kwiatów, których tyle barwiło się dokoła, najsmuklejszym z nich tylko i najbielszym, nawpół lilią zadumaną, nawpół różą wykwitającą z polnego kwiatu.... Zatrzymał naprzód konia na uboczu, pod cieniem jednéj z wierzb przydrożnych; potém pojéchał daléj, a gdy zrównal się z altaną, młoda dziewczyna, usłyszawszy zapewne tentent konia, spojrzała ku drodze. Ale widok pięknego i młodego jeźdźca nie sprawił na niéj widocznie żadnego wrażenia, ciekawą znać nie była i nie wyglądała w życiu swem romantycznych przygód. Na kolanach jéj siedziała w téj chwili jedna z dwóch dziewczynek o chorowitych, bladych twarzyczkach. Musiała to być siostra jéj mała, albo siostry córka, bo jpodobną do niéj była ze ściągłych rysów twarzy i z błękitnych oczów. Dziewczyna obejmowała dziecię ramieniem, rozgarniała mu włosy nad bladém czołóm i w wychudłéj twarzy topiła spojrzenie nieskończonéj troskliwości. W téj chwili już młody jeździec nie porównywał jéj w myśli ani do promienia, ani do kwiatu. Dziewicza jéj postać przybrała teraz wyraz dojrzałéj kobiécości; w spojrzeniu jéj zwróconém na dziécię chorowite, było cóś macierzyńskiego, co nakazywało głęboki szacunek. Orchowski odjechał, ale od dnia tego codziennie prawie można go było widziéć idącego lub jadącego drogą wiodącą ku miasteczku i okrązającą dworek ze stawem. Patrzył w stronę dworka i zdawał się oczekiwać ztamtąd czegóś; ale oczekiwania długo były daremne, białowolska dziewczyna nie przychodziła już z gromadką swą pomiędzy stare grusze polne, albo on może przybywał tam wtedy zawsze, gdy jéj nie było.... Zobaczył ją znowu zblizka w pewien dzień jesienny, mglisty nieco i chmurny. Była sama jedna. Zamiast słomianego kapelusza, miała na płowych włosach chusteczkę czarną, a zamiast białéj letniéj sukni, kibić jéj smukłą okrywało ciemne wełniane ubranie. Gdy nadchodził, zbliżała się właśnie ku drodze ścieżką, wijącą się pomiędzy ściernią zczerniałą od mgły i deszczów. Uczuł się wzruszonym jéj widokiem więcéj może, niż tego się spodziewał. Stanął, ukryty nieco za przydróżném drzewem, i patrzył na nią. Szła zwolna, z głową pochyloną; w rękach niosła długi wieniec, upleciony z białych nieśmiertelników i barwinkowych liści. Zatrzymała się i zarzuciła wieniec na ramiona nizkiego krzyża, który grubo wyciosany z drzewa, wznosił się na małém wzgórzu, u końca ścieżki. Gdy to czyniła, wielkie, błękitne oczy jéj wzniesione ku niebu, napełniły się wyrazem gorącego błagania. Stała tak chwilę, ze wzrokiem utopionym w wysokościach, z niememi modły zawieszonémi na milczących wargach. Potém osunęła się zwolna na ziemię, splotła przed sobą dłonie, skroń oparła o stopy krzyża i przymknęła powieki. W nieruchoméj postawie jéj, na twarzy bladéj i przezroczystéj, spoczywało piętno głębokiego, nieprzezwyciężonego zmęczenia. Smutek cichy i pokorny błądził na jéj ustach bladych i drobnych. Dosyć było wtedy raz spojrzeć na nią, aby poznać, że na rozkwitającéj młodości téj zaciężyły już srogie doświadczenia trudów i cierpień. Cisza i pustka panowały dokoła, nie widać było nigdzie żadnéj istoty żyjącéj; przyroda nawet bez barwy, bez głosu, zdawała się spoczywać w omdleniu pomiędzy szaremi chmurami, zwolna sunącemi w górze, i między ciepłemi, gęstemi mgłami, wiszącemi u dołu. Po chwili dopiéro od strony pól pustych przypłynął głos jakiś oddalony. — Franiu! Franiu! wołała niewidzialna jakaś istota ludzka. Imię to, powtórzone dwa razy przeciągle, zabrzmiało w powietrzu, a słabe echo powtórzyło je po raz trzeci pod ścianą boru. Dziewczyna spoczywająca u stóp krzyża otworzyła oczy, szybko podniosła głowę i zdawała się słuchać z uwagą. — Franiu! raz jeszcze i z mniejszego już oddalenia zawołał głos. W brzmieniach jego przeciągłych, jękliwych nieco, dźwięczała niby skarga użalającego się dziecka i nieskończona słodycz serca przyzywającego ku sobie istotę ukochaną. Młoda dziewczyna jak sprężyną ruszona, porwała się z ziemi. Stanęła wyprostowana, widocznie czegoś nagle zaniepokojona, i patrząc w stronę z któréj brzmiało wołanie, zawołała także: — Jasiu!... Głos jéj srebrzysty był i tak jak kształty ciała dziecinny prawie, a jednak przeciągle i donośnie rozległ się dokoła. Odpowiedzią na jéj wołanie był okrzyk niewyraźny, choć donośny. Brzmiała w nim radość kogoś, co znalazł nakoniec to czego szukał. Zarazem z pomiędzy karłowatych wierzb, porastających małą poblizką łączkę, wysunęła się na pole postać na piérwszy rzut oka dość dziwna. Był-to mężczyzna z twarzą ciemną, w odzieniu poplamioném kurzawą i błotem. Oczy miał takie same jak młoda dziewczyna, wielkie i błękitne, ale szeroko roztwarte, zagasłe, jakby martwe i najlżéjszym promieniem myśli przytomnéj nieożywione. Wiek jego trudno było poznać. Twarz wyglądała staro i pooraną była zmarszczkami, ale głowę okrywały włosy ciemne, kędzierzawe i gęste. Na włosach tych splątanych piętrzyło się cóś nakształt olbrzymiego wieńca, bezładnie splecionego ze zżółkłych liści i suchych badyli polnych. W ręku trzymał giętką gałąź wierzby, okrytą gęstym, uwiędłym liściem. Ujrzawszy postać tę, młoda dziewczyna postąpiła szybko kilkanaście kroków. — Jasiu! Jasiu! wołała idąc i przyśpieszała kroku, jakby w obawie, aby wołający nie zwrócił się w inną stronę i nie umknął. Ale on szedł prosto ku niéj. Obłąkane oczy jego nabrały na widok jéj wyrazu dziecinnéj radości, a usta zwiędłe otwierały się wsród zmarszczonéj twarzy głośnym, nieprzytomnym śmiéchem. Spotkali się u skraju nizkiéj, wilgotnéj łączki. — Gdzie byłeś, Jasiu? spytała młoda dziewczyna, ujmując ciemną, grubą rękę obłąkanego. Zadawała pytanie to głosem łagodnym, ale ze spojrzeniem poważném i twarzą nierozjaśnioną uśmiechem. Powaga ta i badawcze spojrzenie dziewczyny zdawało się sprawiać obłąkanemu przykrość niewymowną. — Nie gniéwaj się, Franiu! zaczął mówić jękliwym, żalącym się głosem. Jaś poszedł znowu do lasu i siedział w lesie długo... długo... rok... dziesięć lat... sto lat.... i słuchał co drzewa gadają, i patrzył na te wielkie, białe ptaki, co tam w górze płyną... płyną... Dziewczyna wiodła go za rękę ku ścieżce. — Nie gniewaj się, Franiu, powtarzał obłąkany. Jaś nigdy już więcéj tego nie zrobi... nie pójdzie do lasu, będzie siedział w domu i myślał o tém, jak mu dobrze było wtedy kiedy żył... Teraz on już nie żyje... rozum poleciał tam, gdzie te wielkie białe ptaki latają, a jego do ziemi pochowali... razem z Klemunią... z siostrą naszą Klemunią, która była taka dobra i taka śliczna, a teraz śpi tam pod sosnami... Gwarzył tak długo i głośno, idąc przez pole i potykając się o zagony, mówiąc o sobie, niby o jakiejś innéj istocie, która żyła kiedyś, a patrząc na białe sunące w górze obłoki, które nazywał „wielkiemi ptakami.” Dziewczyna wiodła go wciąż za rękę i w milczeniu słuchała posępnych wyrazów waryata. Stanęli już teraz na ścieżce ku dworkowi wiodącéj. — Ach! krzyknął waryat, to naszę chatę widać. Jest tam i Frania?... — Ja tu jestem, przy tobie, Jasiu! — Tu?... A prawda, to dobrze... pójdziemy do lasu. Mówiąc to, zwrócił się znowu ku łączce porosłéj wierzbą i towarzyszkę swą pociągnął za sobą. Ale ona oparła się ciągnącéj ją ręce jego z dziwną mocą. Stanęła silnie na drobnych swych stopach wsparta, podniosła głowę i patrząc mu prosto w twarz, rzekła ze spokojną mocą. — Pójdziemy do domu. Przez chwilę zdawać się mogło, że pomiędzy obłąkanym tym człowiekiem a młodziuchną, wątłą dziewczyną stoczy się walka trudna i bolesna. Martwe dno źrenic jego zaniepokoiło się, strzeliła z nich błyskawica dzikiego zniecierpliwienia. — Pójdź do lasu! zawołał i usiłował znowu pociągnąć ją za sobą. Ale ona nie ruszyła się z miejsca ani krokiem.... Siły jéj, fizyczne nawet, wyćwiczone znać były do walki i oporów. — Pójdziemy do domu! powtórzyła tym samym głosem stanowczym, a błękitne jéj oko, w téj chwili przenikliwe, badawcze, bez drgnienia powieki tonęło we wzburzonych źrenicach obłąkanego.... Zwyciężyła go... Pochylił głowę przed jéj spojrzeniem, jak dziecko przez matkę skarcone, i poszedł za nią na ścieżkę. Ona szła przodem, nie oglądając się nawet, pewna znać że pójdzie za nią. Szli krętą ścieżką ku dworkowi. W połowie drogi obłąkany zawołał znowu: — Franiu! I nie zważając na to, że szła o parę kroków przed nim, powtarzał wołanie co sekund kilka. Wymawianie jéj imienia zdawało mu się sprawiać przyjemność niezmierną, bo wywoływał je na różne tony, cichsze i głośniejsze, brzmiące to prośbą, to skargą. Imię to brzmiało w powietrzu i obijało się o uszy zamyślonego i zasłuchanego śród drogi Kajetana wtedy jeszcze, gdy dziwna para, okrążywszy stawek, zniknęła z gęstwiny brzóz płaczących i za spłukaną od jesiennéj wilgoci ścianą białego dworku! Wkrótce potém nastąpiła zima. Nad słomianym dachem białowolskiego dworku unosiły się wstęgi szarych dymów, niby tchnienia roznieconego w jego ścianach domowego ogniska. Przed dworkiem leżała kryształowa szyba zamarzniętego stawu, a rzędy brzóz płaczących i ciemne skrzydła borów stroiły się wokoło niego w śnieżne puchy i brylantowe szrony. Młody Orchowski coraz rzadziéj ukazywał się na drodze wiodącéj w pobliżu dworku ku miasteczku. Świat sąsiedzki, więcéj niż kiedykolwiek w zimie téj rozbudzający zabawami żywot swój senny, wyrwał go nakoniec ze starych ścian domu i starał się jaknajbliższą zawiązać z nim znajomość. Znajomość ta jednak do wzajemnéj przyjaźni nie przywiodła. Głośniéj jeszcze niż wprzódy okrzyknięto dziedzica dóbr orchowskich marzycielem i oryginałem. Opowiadano o nim, że wśród zebrań licznych, dla wesołéj zabawy zgromadzonych, rozpoczynał poważne dyskusye o celach życia, obowiązkach, o nauce, rolnictwie i przemyśle; że najpiękniejsze i najbogatsze z dziewic okolicy nie mogły zwrócić na siebie uwagi jego wdziękami ni strojem; że mówił głośno, jako małżeńskich związków nie zawrze inaczéj, jeno ze szczerą miłością w sercu i nie z kim innym, jeno z kobiétą która zrozumie żądania serca jego i umysłu i dopomoże mu do spełnienia planów, jakie zakreślił dla swéj przyszłości. Jakiemi były te plany i co właściwie miały one na celu? nie wypowiadał tego dokładnie i otwarcie przed nikim. Domyślano się rzeczy różnych, przedsięwzięć jakichś gospodarskich, przemysłowych zakładów, filantropijnych urządzeń. Byli i tacy, którzy dowodzili, że młody pan na Orchowie gorącą miał głowę i serce szlachetne, ale czego żądał od życia i siebie samego, sam jeszcze nie wiedział dobrze. Niekiedy do wnętrza domu jego zaleciał jęk biédy jakiejś, skarga czyjegoś cierpienia. Zrywał się wówczas i niewołany biegł tam, gdzie go potrzebowano, otwiérał dłoń i serce... Potém czytywał znowu poezye, wpatrywał się godzinami w pozostawione sobie przez przodków piękne dzieła sztuk i... marzył. W owéj to porze któś rozumny i doświadczenie życia posiadający powiedział o nim: — Gdyby tak teraz młodzieńcowi temu nie zbrakło ręki kierowniczéj, walki o byt, choćby własny, trudu koniecznego, codziennego... gdyby mu teraz obywatelskie dać posłannictwo!... O Białowoli Orchowski zapominał całemi tygodniami, miesiącami; niekiedy zaś, nagle, przed wzrokiem wyobraźni jego stawała smukła, błękitnooka dziewczyna, piastująca na kolanach swych blade, wychudłe dziecię, albo rozmodlona u stóp krzyża, z przymkniętą w zmęczeniu powieką, albo jeszcze wiodąca ku domowi waryata zwieńczonego liśćmi i rzucającego echom dźwięki jéj imienia: Franiu! Franiu! Piérwsze skowronki wiosenne unosiły się nad polami: powietrze ciepłe przesiąknięte było mocną wonią rozgrzanéj ziemi; przydrożne drzewa okrywało rozpuszczające się w liść pękowie, gdy Kajetan Orchowski szedł w stronę miasteczka. Wyglądał jak człowiek, który ma głowę pełną zamiarów, nadziei i marzeń. Nagle stanął i wzrokiem uważnym, rozpromienionym patrzył na zbliżającą się ku drodze młodą dziewczynę. Była to Frania. W chwili gdy spostrzegł ją idącą po wązkiéj miedzy, pochyliła się właśnie ku ziemi i zdawało się że przemówiła słów kilka do kogoś niewidzialnego. Nie otrzymała znać odpowiedzi, i z ust jéj wyrwał się okrzyk lekki. Usiadła śród zoranego zagonu, zdawała się z trudnością podnosić z ziemi ciężar jakiś. Podniosła go wreszcie, powstała i szła ku drodze bardzo powoli, cała zajęta tém czémś, co niosła w objęciu i co utulała pod swém wełnianém, ciemném okryciu. Po kilkunastu jednak krokach sił jéj zabrakło widocznie. Stanęła oparta o jedną z grusz owych, które w pobliżu drogi tworzyły altanę, i potoczyła wzrokiem dokoła. Wzrok ten wyraźnie szukał pomocy. Orchowski stał już przy niéj. — Przebacz pani, rzekł głosem wzruszonym nieco, ale wydało mi się, że pani potrzebujesz pomocy. Na widok tego nieznanego pięknego młodzieńca nie zarumieniła się, nie zmieszała; znać było, że ani na jednę sekundę nie pomyślała o saméj sobie. Cała uwaga jéj i pamięć skupione były nad tém, co w zmęczoném objęciu swém trzymała. — O! jakież to szczęście żem spotkała tu kogoś! rzekła. Nie miałabym dłużéj siły nieść tego dziecka. — Dziecka? ze zdziwieniem powtórzył Kajetan. — Tak, odpowiedziała młoda dziewczyna, znalazłam je na miedzy, nawpół umarłe od głodu i zimna.... Mówiąc to, rozchyliła sukienne okrycie, a młody Orchowski ujrzał cztéroletniego mniéj więcéj chłopaka, w grubéj koszuli, zaledwie okrytéj podartym łachmaném. Dziecię to zsiniałe było od zimna, wychudłe widocznie z głodu; oczy miało zamknięte, co nadawało mu pozór nieżywego, a wkoło głowy włosy gęste jak las, kędzierzawe, ze słomą i kurzawą zmieszane. Ognista barwa włosów tych i pewne linie znędzniałéj twarzy zdradzały jego pochodzenie. — To dziecię żydowskie! zawołał Kajetan. — Tak, spokojnie odparła dziewczyna, to jedno z pietnaściorga dzieci krawca Judela. — Z pietnaściorga dzieci! powtórzył znowu Orchowski. — Judei ma pietnaścioro dzieci; biédny to bardzo człowiek. W tym roku szczególniéj nędza u nich jest straszna. Zamieniali słowa te, idąc drogą do miasteczka wiodącą. Orchowski złożył nawpół nieżywe dziecię na bryczce swéj, która nadjechała, a teraz szedł obok młodéj dziewczyny i słów jéj słuchał z pewném zdziwieniem. — Zkąd pani wiész to wszystko? zapytał. Spokojny uśmiéch okolił blade jéj usta. — Mieszkam o pół wiorsty ztąd, rzekła, wskazując białowolski dworek; urodziłam się tu i wzrosłam... znam wszystkich prawie mieszkańców miasteczka. Orchowski z coraz większem zajęciem patrzył na delikatny profil jéj twarzy, którego białość podnosiły okalające go czarne fałdy chusteczki. Weszli w błotnistą ulicę miasteczka, z dwóch stron szaremi domostwami obudowaną. Orchowski zwrócił się do woźnicy swego z zapytaniem: — Czy wiesz gdzie mieszka krawiec Judel? Woźnica wzruszył ramionami, na znak niewiadomości. — O! podchwyciła Frania, ja dobrze znam mieszkanie Judela. Każ pan zwrócić konie na prawo.... tu w tę uliczkę. W głębi najwęższéj, najbłotnistszéj ulicy miasteczka, stała chata stara, niemal waląca się, z dwoma okienkami dotykającemi nieledwie ziemi. Za jedném z okienek tych, po przez szyby drobne, popękane, szare od pyłu, ludzie przechodzący błotnistą uliczką, widywali od lat dwudziestu może Żyda o twarzy pociągłéj, bladéj, bez zarostu, lecz ocienionéj gęstemi, rudemi włosami, przykrytemi znoszoną jarmułką. Żyd ten codziennie, z wyjątkiem jednych tylko dni sabatu, siadywał przed wązką deską na dwóch klocach wspartą i kawałkami materyi różnego gatunku zarzuconą. Deska ta była stołem; kawałki materyi sztukami płócien lub sukien, zużytych najczęściéj wielce, a tanich zawsze. Żyd siedzący przed stołem tym piérwotnéj prostoty, u okna przez które słabym zaledwie odblaskiem przebijać się mogło światło dzienne, był krawcem. Na imię mu było Judei, a współwyznawcy tylko wiedzieli, że miał on także nazwisko Makower. Od godziny szóstéj z rana do północy, a czasem i dłużéj, Judel szył; wieczorami z za szyb mętnych połyskiwał mały płomień łojówki, która paliła się na stole i żółtym połyskiem obléwała czoło Żyda, nad robotą schylone. Czoło to okryte było skórą zmiętą jak stara karta pergaminu; rysowało je mnóstwo kres i zmarszczek, nie przez lata jednak utworzonych, bo podówczas Judel znajdował się jeszcze w wieku zamęzkiéj dojrzałości. Twarz jego na piérwszy rzut oka wydawała się prawie bezmyślną, gapiowatą i bardzo pokorną; ale po bliższém przyjrzeniu się spostrzedz można było w oczach jego, szeroko zawsze roztwartych, utajone światło ciągłéj niemal wewnętrznéj ekstazy, a wkoło warg cienkich bezbarwnych, linią taką, w jaką zarysowują się zwykle usta tych, którzy cierpią wiele, nie wiedząc o tém sami i nie zdając sobie z tego sprawy. Była to twarz wyrobnika rąk, z duszą utopioną w niemych medytacyach. Szył i dumał, i od czasu do czasu oczy odrywając od roboty, podnosił je w górę, poprzez szyby mętne, szukając pomiędzy obłokami czegoś niewidzialnego. W przedsabatowe wieczory i dnie sabatowe nie siadywał już nad stołem ale stał; na ramionach miał kawał czarnego sukna z białemi szlakami, a przed sobą grubą księgę roztwartą. Wysoka, chuda postać jego chyliła się wtedy, niby trzcina pod powiewem gwałtownego wichru, naprzód i w tył, a przez okienko chaty wypływały na ulicę dźwięki głosu jego, niby gama długa, przechodząca od szeptów nabrzmiałych westchnieniami, do ekstatycznych wykrzyków miłości i jękliwych wołań o pomoc. Miasteczko Orchów zaludnione było w większéj części przez Izraelitów ale powszechnie uznaném zostało, że żaden z nich nie pracował tak nieustannie, nie modlił się tak gorliwie i nie mówił tak mało, jak krawiec Judel. Powiadano także iż żaden z nich nie był tak łagodnym jak on, ani.... tak biednym. Za szybami okienek rozlegały się zrazu płaczliwe krzyki jednego dziecka, potem dwojga, trojga, kilkorga, aż nakoniec przyszedł czas, w którym chata napełniła się taką wrzawą dziecinnych głosów, śmiejących się, płaczących i o chléb wołających, że słychać je było w oddalonych punktach miasteczka. Niekiedy liczna gromadka, wnętrze chaty napełniająca, rozsypywała się nazewnątrz. Dzieci Judela napotkać można było wszędzie: na ulicach i rynku miasteczka, śród pól które je otaczały, po wioskach sąsiednich, przed karczmami miasteczkowemi i przydróżnemi. Tułało się to po miejscach różnych, w grubych koszulinach, u piersi rozwartych, zamiast sukien w łachmanach brudnych i podartych z drobnemi twarzami, otoczonemi gęstwiną rudych włosów. Żadne z nich jednak nie prosiło o jałmużnę. Judel nie prosił także nigdy o nic nikogo, prócz Boga, którego wzywał wielkim głosem w dnie sabatowe, miotając się nad księgą modlitw i chude ręce od chwili do chwili podnosząc w górę. Szył on, szył, szył, nie jak, człowiek, ale jak machina, bez pomocnika, bez żywego ducha, coby mu śród pracy towarzystwa dotrzymywał, tocząc wciąż z samym sobą rozmowy wewnętrzne, które w bladych źrenicach jego odbijały się światłem ducha rozegzaltowanego wśród milczenia ust i... głodu ciała. Roboty wykonane roznosił sam po domach miasteczka i po dworkach sąsiednich, oddalonych o wiorstę, dwie, o milę czasem i więcéj; nie siadał nigdy na wóz żaden, chodził pieszo i szybko bardzo, z głową pochyloną, z oczami wpatrzonemi w ziemię i ze szczególnym jakimś uśmiéchem na ustach. Obuwie na nogach miéwał zawsze podarte i liczne dziury w długim chałacie. Przyszedł nakoniec rok pewien, w którym zdarzyły się trzy wypadki, mające ścisły związek z bytem Judela. Najprzód do kilkunastu głosów dziecinnych, wrzawą napełniających chatę krawca, przybył głos jeden jeszcze — nowo urodzonego dziecka. Było to dziecko piętnaste z rzędu. Następnie przed próg chaty wychodzić przestała Żydówka, ze śniadą, pomarszczoną twarzą, która była żoną Judela i gospodynią chaty. Legła ona w ciemnym kącie izby, wśród spłowiałych poszewek starych piernatów, ubezwładniona chorobą ciężką i długą. Nakoniec do miasteczka przybył krawiec drugi, osiadł przy głównym placu i wywiesił nade drzwiami mieszkania swego szyld, na którym wymalowana była bombiasta suknia krwawego koloru i wielkiemi literami stały wypisane słowa: Krawiec damski i męzki z N. Nowy przybysz był także Izraelitą, ale młodym, rzeźkim, obrotnym i przebiegłym. Uczył się krawiectwa w N. i to mu odrazu zjednało reputacyą głośną; przybrał sobie dwóch pomocników i zagarnął całą robotę z miasteczka i okolicy. Wtedy rzadko już tylko widzieć można było Judela szyjącego. Siadywał on zawsze nad deską stół przedstawiającą, ale zamiast dawnych kawałków materyi, miewał przed sobą tylko motki nici białych i czarnych, nożyce i igielnik stalowy. Przyrządy te leżały nieporuszone dniami, tygodniami; Judel siedział bezczynnie, z łokciami opartemi o deskę i z pergaminowém czołem ukrytém w dłoniach. Przepędzał tak godziny całe, milcząc, myśląc, niekiedy usypiając pod ciepłą pieszczotą słonecznego promienia, który ukradkiem jakby wnikając przez szyby mętne, złotą nicią połyskiwał na zrudziałéj jarmułce Żyda, przebywającego bezrobocie. We wnętrzu chaty nie błyskało już teraz nigdy żadne światełko, zrana nie płonął tam ogień na kominie, a wieczorem nie zapalała się łojówka. Od kilku miesięcy najmniéjszy dymek nie ukazał się nad dachem chaty, wklęsłym i dziurawym. Nie gotowano już tam strawy. Najstarsza córka Judela, Sara, wychodziła od czasu do czasu i powracała z bochenkiem chleba czarnego i kilku cébulami, które starczyć miały rodzinie całéj na tydzień i dłużéj, bo przez czas tak długi nikt już więcéj nie opuszczał chaty i nikt nic nie kupował. Pewnego jednak dnia wiosennego przez próg chaty przepełzało na ulicę cztéroletnie dziécię. Chciało wstać na nogi.... nie mogło. Słabe było i jakby oniemiało, bo nie wydało z siebie głosu żadnego, na czworakach powlokło się ulicą. Świéży powiew wiosenny orzeźwił je znać nieco, bo na skraju miasteczka mogło stanąć na nogi i iść. Poszło téż w pole. Chudą rączyną opierało się o płoty i krzaki, nierozgrzane jeszcze po chłodach zimowych, potykało się o każdą najmniéjszą chropawość grantu, padało, podnosiło się znowu, pełzło lub szło — aż zniknęło śród świéżo pooranych zagonów. Poco dziecię to puściło się na wędrówkę po miasteczku i polach? Któż wié? Wiedzione instynktem istoty głodnéj i zziębniętéj, szukało może pożywienia, lub promieni słońca. Wnętrze chaty zawierało sionkę ciemną i izbę z dwoma okienkami. Izba była tak mała, że na piérwszy rzut oka nikt nie mógłby się domyśleć, jakim sposobem mieściło się w niéj tyle istot żyjących. Była to jedna z tajemnic przestrzeni, znanych dobrze ludziom, którzy zajmują śród niéj miéjsce jakby kradzione, przemocą wydzierane. Czego nie udzielała tam długość i szerokość, to brano od wysokości. Wszystkie cztéry ściany od podłogi do sufitu okryte były wprawionemi w nie drewnianemi półkami. Półek tych było czternaście, a każda z nich przedstawiała miéjsce spoczynku dla jednego dziecka, tak iż wszystkie one leżały w dzień, a spały w nocy jedno nad drugiém, wyniesione nad poziom i zawieszone jakby w powietrzu, nakształt ptaków śpiących po gniazdach do drzew poprzylepianych. Tylko że gniazda ptasze pływają śród czystego powietrza, szumu liści zielonych i blasków słonecznych, tu zaś atmosfera duszna była i cuchnąca, a pośród mroku gęstego rozchodziły się płacze, stękania i ciężkie, chrapiące oddechy. Z odgłosami temi łączyły się od czasu do czasu jęki choréj Żydówki, leżącéj w ciemnym kącie, áród spłowiałych piernatów. Jęcząc, wyciągała rękę wychudłą, zżółkłą i poruszała nią kołyskę z łozy uplecioną, zwieszającą się na sznurach przyczepionych do belki zczerniałego sufitu. Jęki swe przerywała śpiewem drżącym i chrapliwym, którym uśpić starała się krzyczące z głodu piętnaste dziecko.... Ojciec rodziny téj siedział, jak zawsze, u okna nad deską: — obu rękami trzymał się za głowę i przechylając postać swą w obie strony, milczał lub téż w kształcie śpiewu jakiegoś zawodził. Nie odwracał głowy ku izbie dlatego może, aby nie widziéć dzieci stękających i chrapiących na półkach i nagiego, żółtego ramienia, które wychylało się z ciemnego kąta i poruszało sznurami kołyski. W téj chwili otworzyły się na oścież drzwi chaty i stanęła w nich młoda dziewczyna, w czarnéj chusteczce na płowych włosach, z dzieckiem łachmanami okrytém w objęciu, a za nią młody mężczyzna. — Panie Judel, rzekła, postępując w głąb izby, przynoszę ci Mendelka, który spał śród pola na miedzy. Judel zerwał się na równe nogi i stał z széroko otwartemi oczami i z drgającemi usty. Na półkach zrobiła się cisza wielka. Ustały chrapania i stękania. Dokoła ścian pod sufitem i nad podłogą, podnosiły się drobne głowy okryte mszystemi, roztarganemi włosy, i trzynaście par osłupiałych oczu błyszczało śród zmroku. W ciemnym kącie nagie ramię opuściło sznury kolébki i natomiast wyciągnęło się ku drzwiom. — Mendelkie! zawołał z głębi piernatów głos chrapliwy, oj! oj! Gdzie on był? czego on poszedł? Może on już umarł, może już nie żyje? Judel obudził się nagle z odrętwienia. Blade jego, cierpiące i zadumane źrenice tkwiły to w twarzy młodéj dziewczyny, to w licu pięknego pana, to przenosiły się znowu na zsiniałe rysy dziecka, nad którém z troskliwą dłonią i litośnym uśmiechem pochylała się Frania. Nagle wyprostował się, oczy jego zapłonęły i łzawe a błyszczące wzniosły się w górę; na wargach bladych zadrżał uśmiéch pokorny i zarazem zachwycony. Podniósł wskazujący palec ku kawałkowi nieba, widniejącemu przez drobne, popękane szyby, i wielkim głosem zawołał: — Niech jasnym państwu wynagrodzi to Bóg! Ja biédny Żyd i dzieci moje biédne, głodne robaki, ale przed Nim my wszyscy równi. Niech on jasnym państwu tego tak nie zapomni jak ja nie zapomnę! Opuścili chatę biédnego Żyda i zwolna szli ulicami miasteczka. Orchowski konie swe odesłał do domu. Zaniechał już zamierzonéj zrana wycieczki; cała myśl jego, wszystkie jego uczucia były przy młodém dziéwczęciu tém, które postępując obok niego, opowiadało mu dzieje każdego prawie domostwa, jakie mijali. Znała tu wszystkich i ją wszyscy znali. Gospodarne mieszczki, o twarzach ogorzałych, Żydówki na progach domostw piorące bieliznę lub piastujące drobne dzieci, pozdrawiały ją skinieniem głowy i uśmiéchem. Dzieci biegły ku niéj i ze szczebiotem wieszały się u jéj sukni; ojcowie rodzin mieszczańskich odkrywali przed nią głowy i wiedli za nią przyjaznym lub wdzięcznym wzrokiem. Ona opowiadała towarzyszowi swemu kim byli ludzie ci, jak nazywali się, czém się trudnili, w którém domostwie była biéda jaka: ubóstwo, siéroctwo, brak zarobku, choroba. Orchowski przysłuchiwał się jéj ze zdziwieniem. Była śmiałą tą przedziwną śmiałością myśli niewinnéj, która nic nie rojąc dla siebie saméj, żadnych osobistych planów nie snując, trwóg i pożądań nie żywiąc, obawiać się nie ma czego. Mówiła, tak jak śpiéwa ptaszę, bez namysłów, wysileń ni wahań się, ale w mowie jéj przebrzmiewała dusza ludzka kochająca, żądna dobra i harmonii, ciężkiemi próbami życia myśléć nauczona. W głowie i w piersi Kajetana wrzało. Zapomniał na chwilę że idzie z młodą, wdzięczną dziewczyną, ku któréj uczuwał pociąg niewymowny, a zdawało mu się jakoby wszystkie dobre głosy, które nosił w sobie, podnosiły się z dna jego istoty i przemawiały teraz do niego przez jéj usta. Zdawało mu się że trzyma w ręku różczkę czarnoksięzką i że potrzeba mu tylko zakreślić nią w powietrzu krąg wielki, aby wszystko dokoła zakwitło zdrowiem, pięknością i szczęściem. Zdawało mu się, że wznosi się przed nim góra wysoka i potrzeba mu tylko jeden skok uczynić, aby stanąć u jéj szczytu i cudów męztwa, mądrości, miłości dokazać. Dobre uczucia i chęci szlachetne przemieniły się w nim w téj chwili w namiętność, która rozgrzała mu wzrok płomieniem zapału i całą twarz przyoblekła wyrazem niecierpliwego marzenia. Znajdowali się już w pobliżu ścieżki wiodącéj do dworku, tam gdzie wzrastały grusze stare i krzyż nizki podnosił nad wzgórzem ramiona zwieńczone zczerniałém od chłodów i deszczów kwieciem nieśmiertelników. Frania stanęła, chcąc pożegnać towarzysza; on jednak nie odchodził jeszcze, patrzył z kolei na krzyż i na nią. — Widziałem, rzekł, jak pani zawieszała wieniec ten na tym krzyżu. Modliłaś się pani wtedy gorąco, chociaż bez słów.... O co pani tak bardzo błagałaś Boga? W głosie jego było wzruszenie, którego stłumić ni ukryć nie mógł. Po twarzy jéj, po raz piérwszy od chwili spotkania, przesunął się rumieniec. Przykro jéj było, że oko żyjące podpatrzyło tajemnicę wiary jéj głębokiéj i smutnych jéj modłów. Po chwili jednak odpowiedziała: — O cóż innego modlićbym się mogła, jeśli nie o zdrowie mego dziadka, o powrót rozumu, albo przynajmniéj o sen spokojny dla brata mego, o życie dla moich małych?... Widać było w istocie, że nie modliła się nigdy o nic innego, że nigdy nie prosiła Boga o nic dla siebie. Nazajutrz Kajetan Orchowski był gościem białowolskiego dworku. Znalazł tam w kilku małych i skromnych izdebkach starego dziadka, kaléctwem przykutego do poręczowego krzesła na kółkach; dwoje dzieci bladych, z odrobiną zaledwie życia w chorowitych ciałach; obłąkanego, który tułał się bezmyślnie po domu i ogródku, lub znikał na długo w głębi boru; parę sług siwowłosych i młode dziewczę, które na widok jego spłonęło nagłe rumieńcem. Frania była w tym domu nieszczęścia gospodynią, matką, piastunką, dłonią która żywi, sercem które pociesza, łagodną mocą która spokój rozléwa, swobodnym uśmiechem który promień radości rzuca w najgłębsze nawet mroki niedoli. Była wszędzie, myślała o wszystkiém, działała za wszystkich. Na dziecięcych jeszcze barkach jéj spoczęły obowiązki wielkie; dźwigała je, sama nie wiedząc jak, sama nie wiedząc kiedy, i zżyła się ze swym ciężarem, pragnieniem, myślą, nie wybiegając ni razu w świat weselszy. Była piękną i nie wiedziała o tém. Bywała nieraz śmiertelnie znużoną i nie pragnęła ani szukała spoczynku. W każdéj godzinie, w każdéj minucie składała w ofierze na ołtarzu miłości rodzinnéj najpiękniejszy kwiat swéj młodości, najgorętsze płomienie swych uczuć, i nie wiedziała o tém że czyni ofiarę.... Kochała. Taką widywał ją młody Orchowski przez długi szereg dni i tygodni. Stopniowo poczęła zachodzić w niéj zmiana. Raz ujrzał ją siedzącą nad stawem z dziećmi, z któremi nie rozłączała się nigdy prawie; ale zamiast, jak zwykle bywało, gwarzyć z niemi, pieścić je lub uczyć, szklistém spojrzeniem patrzyła w szybę spokojnéj wody nic zda się nie wiedząc w koło siebie, nic nie słysząc. Daremnie blade dziewczynki obejmowały jéj szyję i głowę jéj swywolnie ku sobie ciągnęły; daremnie przynosiły jéj kwiaty i z pieszczotliwym szczebiotem zarzucały niemi jéj suknię, — żadném słowem ni poruszeniem nie odpowiadała na pieszczoty ich i zapytania. Możnaby rzec że owładnął nią sen jakiś głęboki. Czoło jéj, ciężkie nieprzezwyciężoném marzeniem chyliło się coraz niżéj.... aż nareszcie oderwała wzrok od powierzchni wody i spostrzegła młodego gościa, który stał pod cieniem brzozy płaczącéj, z okiem w twarz jéj utkwioném. Powstała szybko, po raz piérwszy zmieszana, strwożona pod jego spojrzeniem. Chciała postąpić naprzód, ale sił jéj zabrakło zrazu; bezwiednym ruchem poniosła dłoń do serca, które znać uderzyło gwałtownie... Innym razem znalazł ją całą ubraną w kwiaty. Długie gałęzie powojów przewijały się śród płowych jéj włosów i białe kielichy swe opuszczały na jéj ramiona. Nigdy przedtém nie stroiła się w kwiaty. Ale teraz zdawało się, że znikła w niéj pamięć o żałobie pokrywającéj dni jéj młodości, że rozpoczynał się dla niéj dzień nowy. Kwiaty, te dzieci promieni, uśmiechnęły się w poranku letnim do niéj, w któréj serce zapadły także piérwsze promienie serdecznego życia... Wesołą była dnia tego jak dziecię; młodość jéj, długo tłumiona smutkami i trudem, upominała się o swe prawa. Wieczorem dopiéro, gdy słońce ukryło się za cienistą gęstwinę brzóz płaczących i bladą, różową już tylko łuną barwiło staw cichy, zjęło ją zamyślenie nagłe, ogarnął ją smutek jakiś niewymowny i nieokreślony. Powolnym ruchem wyjęła z włosów kielichy powoju, a gdy zwiędłe leżały u stóp jéj, patrzyła na nie okiem ocienioném długą i cichą, lecz na dnie ogniami i łzami wrzącą zadumą. Trwało tak długo, aż do schyłku lata, i.... nagle trwać przestało. Był tydzień pewien, w którym młody Orchowski nie odwiedził ni razu białowolskiego dworku. W tym samym téż czasie mówili ludzie wiele i głośno o hucznych, świetnych zabawach wyprawianych po okolicznych dworach na cześć świeżo przybyłéj w strony owe piękności.... piękności niepospolitéj, dumnéj, czarnookiéj, na wzór komety wiodącéj za sobą szlak blasków olśniewających, nakształt wichru przelatującéj z szumem i porywającéj w wir swój wszystko i wszystkich. Po tygodniu Frania, siedząca u kolan swojego dziadka i czytająca mu głośno dzienniki, ujrzała zdala od krzyża jeszcze za stawem, przybywającego gościa. Dziennik wypadł z jéj ręki, głos złamał się nagle w piersi i umilkł.... Przybył, ale zmieniony, blady, jakby po zmęczeniu wielkiém, z chmurą na czole i z błyskawicą wewnętrznéj burzy w oku. Zapytała go z trwogą czy nie jest chory, czy nie spotkało go nieszczęście jakie. Odpowiedział z roztargnieniem i z przymuszonym uśmiéchem. Ona nie zapytywała go więcéj o nic. Odgadła w nim ranę jakąś, walkę, rozdwój uczuć i myśli, który przyniósł ze sobą w cichy jéj kątek ze świata gwarnego, odgadła i milczała, i tylko gdy krzątała się po małym domu, głowa jéj chyliła się wdół, tłoczona smutkiem nieprzezwyciężonym, a gdy na pożegnanie podała mu rękę i uśmiechnęła się, jak zwykle bywało przyjaźnie, łagodnie, w uśmiechu jéj widać było ukrywany, więc niemy ból ściśnionego serca. On dnia tego topił w niéj wzrok wilgotny lub niepokoju pełen, a odchodząc śćisnął dłoń jéj drobną z siłą taką, jakby w téj chwili postanawiał coś w myśli niezłomnie. — Wrócę jutro, rzekł i patrzył na nią z wyrazem oczekiwania w oczach. Spodziéwał się może, iż w odpowiedź zawoła: „powróć! o, powróć!” i krzykiem tym kochającego, strwożonego serca podeprze chwiejącą się wolę jego, zwróci jego uczucia w jeden znowu, stały i niezachwiany kierunek. Ale ona nic nie rzekła. W oczach jéj był cały świat uczuć pytań, próśb i trwóg niewymówionych; ale na czole spoczęła duma dziewicza, kobiéca, niedozwałająca błagać o litość. Nie wrócił. W domu w którym przebywała świetna i sławna piękność okolicy, był nazajutrz bal wielki. Ręczyński dwór jaśniał wśród nocy letniéj setkami świateł, ciepłe powiewy wiatrów roznosiły w dal dźwięki hucznéj muzyki i odgłosy gwarów wesołych, długich.... Minęły tygodnie i nastał już początek jesieni. W jednym z małych sklepików, otaczających główny plac miasteczka, stała Frania. Przyszła tu, jak zwykle, dla różnych drobnych potrzeb gospodarskich, po wszystkie te drobiazgi tanie, niewytworne, które ręka jéj czynna i wprawna przemieniała w trochę dobrobytu i zdrowia dla tych, nad którymi rozciągała gorliwą i czynną opiekę. Żydówka sprzedająca za małym i brudnym stołem potrzebne jéj przedmioty była widocznie dobrą jéj znajomą, bo kładąc na szalę towary, licząc piéniądze otrzymane, urządzając małe pakunki, gwarzyła poufnie. — Ny, rzekła, dlaczego to panienka taka blada? Latem panienka wyglądała ślicznie jak róża, a teraz zrobiła się taka mizerna. Czy panience czego nie boli? Dziwny uśmiech okolił usta dziewczyny, bladéj w istocie i zmienionéj bardzo. Nic jednak nie odpowiedziała. Miałaż zaprzeczyć, powiedzieć że zdrową jest i żadnego nie uczuwa bólu?... Była w istocie dziwnie zesłabłą, strasznie znużoną codzienném oczekiwaniem i codziennemi zawodami, a w piersi, tam gdzie serce uderzało biciem nierówném, czuła ból srogi i ciągły.... ciągły... Nic więc nie rzekła i przeliczywszy na brudnym stole piéniądze Żydówce należne, odejść już miała, gdy nagle kupcowa poskoczyła z za stołu i stając we drzwiach sklepiku, z wyrazem zachwytu krzyknęła: — Sieh! sieh! a szajne puryc! aj! aj! W mgnieniu oka utworzyły się przed jéj sklepikiem i przed wszystkiemi innemi sklepikami grupy ludności, wyległéj z domostw, karczem i dziedzińców. Drobne dzieci żydowskie, bawiące się śród placu, z krzykiem uciekały ku matkom, które wołały je z pośpiechem; starsze za to wysuwały się naprzód i biegły przez plac, wytrzészczając oczy i krzycząc co sił: — Sieh! sieh! a szajne puryc! Placem przejeżdżała świetna kawalkada jeźdźców i amazonek. Było tam osób przeszło dwadzieścia, a wszystkie siedziały na koniach dzielnych, przybranych w barwne czapraki i połyskujące siodła. Nad głowami pań powiéwały pióra i przezroczyste zasłony; panowie trzymali w rękach szpicruty oprawne w złoto. Orszakowi temu przodowała para najpiękniejsza ze wszystkich, na najpiękniejszych, najognistszych jadąca koniach. Jedną z osób parę tę składających była kobiéta z kibicią wyniosłą, dłutem rzeźbiarza niby ze szlachetnego wyrzeźbioną marmuru; drugą — młody pan z Orchowa. Jechali zrazu stępo. On rozmawiał o czemś do towarzyszki swéj z przejęciem się i zapałem, ona odpowiadała mu uśmiechem w pół dumnym, w półłaskawym. Pragnął snadź czytać w tym jéj uśmiéchu, albo na twarz jéj nieruchomą i dumną sprowadzić słowami swemi błyskawicę wzruszenia — bo tak był nią zajęty, że prócz niéj nic dokoła nie widział; ani ciekawego motłochu, mrowiem plac napełniającego, ani mlodéj dziewczyny, która we drzwiach sklepiku stała ze zmartwioną postacią, z twarzą białą, jak marmur, ze źrenicą széroko roztwartą i w twarz jego wpatrzoną tak upornie, jakby przez oko to szkliste i rozszerzone całe życie ulecić wnet miało.... Nie widział nic prócz téj, któréj kibić wyniosła, wytworna unosiła się nieruchomo nad dumnym grzbietem drogocennego rumaka. Szukał oczami jéj spojrzenia. Podniosła nakoniec powiekę, zwróciła ku niemu głowę królewską i utkwiła w twarzy jego oczy wielkie, czarne, wabne i zarazem dumne, wyzywające a pełne przyrzeczeń. W téjże chwili dotknęła ręką szyi wierzchowca. Piękne zwierzę zrozumiało jéj wolę, parsknęło z radością i puściło się naprzód wielkim kłusem zrazu, szalonym potém galopem.... W ręku jeźdźca cugle drgnęły i opadły na kark konia, który puścił się za tamtym w raźnych poskokach. Pędzili tak oboje, o wiele wyprzedzając orszak cały, jedno obok drugiego, a zanim zniknęli za ostatniemi domostwami miasteczka, widać jeszcze było jak w powiewie wiatru przezroczysta jéj zasłona rozwinęła się, niby skrzydło wielkiego motyla, i błękitną mgłą otoczyła schyloną ku niéj głowę jego.... Zniknęli... po świetném zjawisku został tylko na miasteczkowym placu szlak gruntu zoranego kopatami końskiemi i wielka chmura kurzawy, która unosiła się w powietrzu różowa od przenikających ją promieni zachodzącego słońca. — A czy panienka wié, zaczęła Żydówka, kto to taki ta panna, co z naszym panem na przedzie jechała? To panna Ręczycówna... Ona do Ręczyna niedawno przyjechała, bo stary pan Ręczyc, to jéj wuj.... Ona rodziców nie ma i posagu nie ma; to ludzie gadają, że ona chce bardzo wyjść za naszego pana, i że naszego pana tam bardzo ciągną, i że un już w niéj okropnie rozkochany... A może to un, dodała po chwili namysłu, oświadczył się jéj teraz, bo tak na nią patrzył... aj! aj! jak un na nią patrzył, jak do niéj gadał ciągle.... Białowolska dziewczyna, nieruchoma dotąd jak kamień i jak marmur biała poruszyła się teraz, niby dotknięta sprężyną jakąś niewidzialną. — Do zobaczenia, pani Chajo! rzekła tak szybko, jakby conajprędzéj ukończyć pragnęła ciężki dla niéj w téj chwili trud mówienia. Żydówka chciała ją zatrzymać i powiedziéć jéj cóś jeszcze; ale ona była już daleko. Szła ulicą miasteczka prędko, nie oglądając się, z oczami utkwionemi w ziemię. Patrząc na nią, można było myśléć, że wybrała się w podróż jakąś nieskończoną, że biedz pragnęła gdzieś, aż na kraniec świata, uciec conajprędzéj od miejsca, na którém się znajdowała. Nie byłoż to miejsce to samo, które przed kilku miesiącami przebywała obok niego po wyjściu z chaty Judela? Czuła wtedy że stawało się w niéj cóś nowego, wielkiego! Nieznane jakieś, rozkoszne ciepło wstępowało wtedy do jéj piersi, i nie wiedziała jeszcze dlaczego, ale świat stanął nagle przed nią taki promienny, radosny i tajemniczy zarazem, tak dziwne, niepojęte uroki i obietnice kryjący w powiewach swych i woniach!... A teraz... o teraz uciec pragnęła od wspomnień tych, które otaczały ją chórem żałobnym i rozdzierały jéj serce żałością za tém, co bezpowrotnie minęło! uciec od goryczy, którą w życiu swém uczuwała po raz piérwszy, od myśli strasznych i grzesznych, od rozpaczy, od słabości nieprzezwyciężonéj, która zasłonę ciemną rzucała na jéj oczy, uginała kolana, całe ciało jéj przejmowała bezwładném omdleniem!... Nie uciekła jednak od niczego: ani od pamięci swéj ani od rozpaczliwych krzyków rozlegających się w jéj wnętrzu, ani od omdlenia ciężkiego, w które zapadły wyczerpane jéj siły. Dobiedz zdołała tylko do krzyża; chciała podnieść wzrok w górę i szukać tam wysoko litości, któréj nie znalazła na ziemi... Nie mogła... Powieki jéj ciężkie łzami nieprzelanemi, wdół opadły. Chciała otworzyć usta i modlić się... Nie mogła.. W głowie jéj myśli nie było żadnéj na ustach drżących jak listki osiny żadnego słowa... Osunęła się na ziemię, chyliła się coraz niżéj, aż złożyła głowę na trawie chłodnéj i cicho, bez jęku, bez łzy przymknęła powieki... Zemdlała... Szary mrok zapadać począł. Wątła postać dziewczęca leżała wciąż na zielonéj trawie, w nieruchomości kamiennéj. Kędyś pod lasem grały przeciągłe surmy jesienne; dźwięki ich wiatr cichy chwytał i niósł ponad okrytemi żółtą ściernią polami; w oddali, za miasteczkiem, wieża kościelna zadzwoniła na wieczorne pacierze; od wioski płynęły długie wołania matek, przyzywających dzieci ku ogniskom, które rozpalały się w chatach. Do odgłosów tych przyłączył się po chwili jeden jeszcze. — Franiu! Franiu! rozległo się wołanie od strony małéj, nizkiéj łączki, wśród pól rzuconéj. Zarazem z gęstwiny wierzb wychyliła się głowa nastrzępiona roztarganemi włosami i wieńcem z zeschłych kłosów uwitym. — Franiu! Franiu! wołał obłąkany coraz częściéj, coraz przeciągłéj! Stanął na skraju łączki i dziko połyskującemi oczami rozglądał się dokoła; przechylał głowę w obie strony, zdając się przysłuchiwać czemuś, oczekiwać czyjegoś głosu. Nie usłyszał nic prócz szumu wiatru muskającego powierzchnię wierzbowych zarośli i ostatniego dźwięku kościelnéj dzwonnicy, który rozpłynął się w powietrzu i umilkł. Obłąkany przestał wołać, a zaczął biedz. Biegł szybko, prosto ku wzgórzu na którém stał krzyż. Niejednokrotnie widać znajdował tam tę, któréj imię nadaremnie teraz rzucał polnym wiatrom i echom. Znalazł ją tam i teraz. Nachylił się i pochwycił jéj rękę, która ciężko i bezwładnie zawisła w jego dłoni. — Pójdź do domu! rzekł pochylony i wpatrzony w twarz jéj nieruchomą. Powtarzał teraz słowa, któremi ona zawsze przemawiała do niego. — Pójdź do domu! pójdź do domu! szeptał coraz prędzéj, coraz uporczywiéj i coraz niżéj schylał się nad nią. Na obłąkanéj twarzy jego zjawiał się stopniowo wyraz trwogi nieprzytomnéj, połączonéj z rzewnością i tkliwością dziecięcą. — Franiu! jęknął, czy ty śpisz? I nastawił ucha ku ustom jéj, od których oczekiwał odpowiedzi. Tak pytała i tak czyniła zawsze ona, ilekroć znalazła go nad brzegiem stawu, albo w głębi boru leżącego na ziemi, z zamkniętemi oczami. Teraz on naśladował ją. Zdawać się mogło, że pragnął odpłacić jéj staraniem za starania, niepokojem troskliwym za jéj troskliwy o niego niepokój. — Franiu! czy ty śpisz? powtórzył. Nie było odpowiedzi. Wydał krzyk jakiś niezrozumiały, roztworzył ramiona i porwał ją z ziemi. — Pójdź do domu! zawołał tym razem głośno i trzymając ją w objęciu, pobiegł ścieżką. W połowie drogi zaczął iść wolniéj. Kołysał ją w ramionach, jak dziécię uśpione, głowę pochylał nad nią i wzroku od twarzy jéj nie odrywał, a jednak, okrążając staw i przechodząc pod cieniem brzóz płaczących, nie przestawał wołać ciągle, coraz łagodniéj, przeciągłéj, żałośniéj; — Franiu! Franiu! Wkrótce potém stary dwór orchowski przemienił postać swą dawną tak, jakby dotknęła go laska czarodziejska. Nowe sprzęty, nowe cugi i powozy, nowa służba liczna wzbudzały w okolicy tysiące uwag, zachwytów i ciekawości. Właściciel wszystkich tych pięknych rzeczy bawił w stolicy, kędy pociągnęła go za sobą piękna narzeczona. Gdy wreszcie przebrzmiały i pogasły w wielkiém mieście karnawałowe gwary i świetności, powrócił do ścian swych, tak drogich mu, tak cichych i tak poważnych dawniéj — z żoną. Wtedy już ludzie mówili o nim, że stał się nakoniec porządnym człowiekiem, zupełnie do innych ludzi podobnym, że nabył brakującéj mu wprzódy cnoty gościnności, opuścił dawne marzenia i dziwactwa, bo... wydawał bale. Nawrócenie to przypisywano powszechnie wpływowi młodéj i pięknéj kobiéty, która będąc jego żoną, była zarazem gwiazdą i bóstwem całéj okolicy. Z przyjściem wiosny jednak odrodzony człowiek ten posmutniał. Była to pora w któréj, wedle brzmienia najuroczystszéj umowy przedślubnéj, opuścić miał wraz z towarzyszką swą miejsca rodzinne i udać się w podróż daleką. Stacyami wędrówki téj miały być wielkie miasta Europy, a kres jéj przewidywać się dawał w oddalonym chyba, bardzo oddalonym czasie. W porze owéj podróże były modą panującą, jednym z tych narkotycznych przyrządów, które ludziom śpiącym dawały złudę życia. Dla Kajetana Orchowskiego przecież podróż taka, bez celu dobrze określonego, bez kresu oznaczonego, większą niż dla innych posiadała wagę. Wyjechać Bóg wié dokąd, Bóg wié po co i na jak długo, znaczyło to dla niego opuścić miejsca, na których, wedle uprzednich marzeń jego, snuć się miała płodna w następstwa różne działalność jego, śród których przyrzekał sobie niegdyś tyle rzeczy różnych ulepszyć, zbudować... Cóż się więc stanie z tym planem przyszłości jego, tajemniczym dla wszystkich, a może jeszcze i dla niego samego, ale zawiérającym w sobie mnóstwo narysowanych zlekka zamiarów, wiele postanowień w chwilach zapału lub wzruszenia powziętych?.. Wykonanie planu tego odłożonem zostanie na późniéj, zamiary i postanowienia spać będą cicho w głowie jego, w czasie gdy owiewać ją pocznie obce powietrze... Późniéj więc, później!.. A teraz jechać musiał, bo dał słowo, bo tylko za cenę spełnienia obietnicy téj otrzymywać mógł łaskawe spojrzenia od oczu ognistych, które, świetne jak dwa słońca, umiały jednak chmurzyć się i gasnąć; otrzymywać mógł uśmiechy zgody i pocałunki miłości od ust prześlicznych, które teraz już, w tych piérwszych miesiącach poślubnych, bywały nieraz dumne, rozgniéwane... Pojechał... Powiadali ludzie, że w przeddzień wyjazdu pomiędzy młodą porą stoczył się spór żwawy, po którym pani miała w oczach łzy i błyskawice tłumionego gniewu, a pan dosiadł konia, z twarzą bladą i chmurną. Wzdłuż i wszerz przejechał grunta orchowskie; widziano go jak zatrzymywał się na punktach najwyższych, odkrywał głowę i wodził dokoła wzrokiem smętnym, jakby żegnał z boleścią rzeczy drogie i święte. Gdy wrócił z przejażdżki, głos jego brzmiał po domu gniewny jak nigdy, a przez noc całą widziano okno jego pokoju na oścież otwarte, a w niém człowieka siedzącego nieruchomo, z czołem na dłoń opuszczoném. Pojechał jednak, a gdy po upływie dwóch prawie lat powrócił w białym dworku stojącym pomiędzy sosnowem borami inni ludzie mieszkali. Stary dziadek-kaléka umarł przed rokiem; jedno z dwojga dzieci nie żyło także; drugie zabrał brat jakiś czy krewny, zdaleka przybyły; obłąkanego oddano opiece lekarskiéj... Białowola był sprzedaną. Co stało się z Franią, dokąd udała się i gdzie się schroniła, nikt tego nie wiedział. Orchowski nie dowiedział się o tem także. Wspomnienie jéj gasło i odżywało w pamięci jego, stosownie do kolei uczuć i losu jaką przebywał, ale ślad jéj istnienia zginął dlań nazawsze. Mógłże przewidziéć, że kiedyś na piersi kobiéty téj jedno z dzieci jego wypłacze ostatnie łzy życia? że ta która była kochanką jego młodości, będzie ostatnim dobrym obrazem, na którym spoczną gasnące źrenice jego córki? Tymczasem nabył na własność Białowolę od nowego jéj posiadacza, kosztem wielu starań i strat. Mówiono nawet, że kupno to było jednem z dziwactw jego i że piérwsze zachwiało świetny dotąd byt jego majątkowy. Człowiek ten zresztą, nakształt trzciny wiotkiéj w coraz inne przechylający się strony, uchodził zawsze za dziwaka, marzyciela i reformatora. Rozchodziły się o nim daleko po kraju wieści rozliczne. Jedna z nich głosiła, że urządza on w swych dobrach nieznany dotąd w okolicy przemysłowy zakład jakiś... W istocie, budowa wielka wznosić się zaczynała w pobliżu dworu; ściany jéj rosły zrazu szybko, potém coraz wolniéj a nakoniec ustał wkoło nich ruch wszelki, zgromadzony materyał budowlany leżał bezładnie rozrzucony i nieporuszony latami całemi, wzniesione ściany czerniały i próchniały, aż znikły, rozebrane na powszedni użytek, a na ich miejscu pozostało tylko trochę skopanéj ziemi i próchna. To znowu gruchnęła po świecie wieść, że Kajetan Orchowski uwalnia włościan swych od obowiązku pańszczyzny i grunta im na czynsz oddaje. Wyglądało w istocie tak, jakby to prawdą stać się miało. Przypominano sobie jak niedawno w liczném zgromadzeniu mówił z oburzeniem o niecnym przywileju, który człowieka wprzęga w jarzmo ludzi innych; wspomniał cóś o ekonomicznych prawdach, dowodzących wyższości pracy wolnéj nad niewolą. Wiedziano że w Orchowie dokonywują się przygotowania różne do mającego nastąpić w gospodarstwie nowego porządku rzeczy, że czynią się tam jakieś urzędowe starania, a po wsiach ludnych i zamożnych rozkwitają nieśmiałe nadzieje. Nagle wszystko umilkło i jak po rozpoczętéj budowie przemysłowego gmachu, próchna i ruiny, tak z przygotowań tych, starań i nadziei pozostawały tylko uśmiéchy ludzkie.... Co bo się tam nie zaczynało, co nie zarysowywało i przed urodzeniem nie umiérało w tém dziedzictwie marzyciela bez woli, o głowie ognistéj bez ładu ni wytrwania. Była to komedya dla ludzi — dla niego męczarnia może, może także narkotyk, którym podbudzał długo nerwy moralnéj swéj istoty, broniąc się od snu. Uległ nakoniec temu, z czém walczyć nie umiał... usnął na wzór innych. Nie był to znać jednak sen głęboki; było w nim cóś co czuwało lub budziło się chwilami i niby piła zębiasta wpijało się w istotę jego, aż znękało ją i w ciężką niemoc wprawiło... Wtedy zamknął się w wielkiéj ustronnéj swéj komnacie, pokochał znowu samotność i ciszę, a za towarzyszów jedynych wziął sobie setki tomów i z niemi kończył życie. Teraz pośrodku komnaty stało łoże szerokie, a na niém spoczywał starzec, z głową odartą z włosów i twarzą wychudłą. Ręka jego ostatnim wysiłkiem krzepkiéj niegdyś dłoni ściskała rękę syna, który klęczał przy jego łożu, z głową pochyloną w zadumie i smutku. Opowiedział mu dzieje życia swego, od owéj krótkiéj lecz promiennéj sielanki młodości aż do tych godzin długich i ciemnych, w których sumienie jego odwracało mu wciąż przed oczami karty strawionego marnie żywota. — Jak wszyscy synowie po ojcach swych tak i ty po mnie odziedziczysz skutki grzechów moich. Nie złorzecz mi.... bo najsroższém przekleństwem występnego życia jest jego koniec.... Wyrzekł to powoli, głosem cichym, lecz pewnym: twarz miał zwróconą ku sufitowi i oczy utkwione w górze. Po chwili wytchnienia mówił daléj: — Należałem do pokolenia, które przed chwilą ustąpiło ze sceny świata... Skupiło się we mnie wszystko dobre i złe, tworzące to znamię szczególne, po którém pokolenie owo pozna duch historyi.. Nieraz marzyliśmy pięknie i chcieliśmy dobrze, ale nie czyniliśmy nic.... oto tajemnica żywotów naszych, zgasłych w niedoli i po sobie zostawiających niedolę... oto świadectwo wedle którego osądzą nas dzieje... Chęci niespełnionych, marzeń w jawę nieprzemienionych nie położą one na szalę swéj sprawiedliwości. Ciężkim wyrokiem spadną na głowy nasze światła przez nas niezapalone, dobre chwile zaniedbywane, skarby na wiatr rozrzucone, pozostające za nami odłogi... Umilkł, oddychał ciężko: w piersi jego słychać było ciągłą, coraz śpieszniejszą robotę niewidzialnéj mocy niszczącéj.... Po chwili, głośniéj niż wprzódy, wymówił: — Minęło!,.. Któż i cóż powrócić mi zdoła życie minione?.... Nikt i nic! Twarz jego wychudła nieruchomą stała się na chwilę pod ciężarem spadłéj na nią ołowianéj zadumy, w oczach tylko széroko roztwartych świecił ogień gorączki i pierś wzdymała się wysoko, głośnym, chrapliwym oddechem! Nagle z wybuchem zawołał: — Któż mi powróci teraz spokojny sen nocy, spędzonych w gorzkiém czuwaniu, wesele dni upłynionych, w smutku, pełnię życia, które było pustem, chwałę męża, która utonęła w chańbie próżniaka?... Kto mi powróci słodycz i szczęście domowego życia, które przyniosło mi samę tylko gorycz, niezgodę, zgryzotę? Kto poprawi duchy dzieci moich, zaniedbane przeze mnie? Kto mi do łoża śmierci przywiedzie miłość ich i cześć?... Nikt! nikt! nikt! — Mój ojcze! zabrzmiał przy łożu głos męzki, czułością i smutkiem tłumiony, — mój ojcze! jedno z dzieci twoich jest tu, przy tobie... — Jedno z dzieci moich! jak smutne i łagodne echo powtórzył chory. Po chwili milczenia mówił znowu: — Tak, tyś był jedyném z dzieci moich, które mię kochało, którego złowrogie moce niezgody i pustki w domu mym panujące oderwać odemnie nie zdołały... Przed tobą téż jednym odkrywam poranione wnętrze moje, ostatnie żale moje i pragnienia... Posłuchaj!.. Odkąd chory i zniechęcony do życia czynnego, któremu podołać nie miałem siły, zamknąłem się tu jak pustelnik w ciszy nieprzerwanéj, uporządkowały się myśli moje, bezładne wprzódy, rozwidnił się przedemną we mgle przedtém widziany porządek wszech-rzeczy; dojrzałem łańcuch olbrzymi przyczyn i skutków, przestępstw i kar... — Różne były przyczyny, które uczyniły nas takimi, jakimi byliśmy.... Jedna z nich spoczywa w plemienném przyrodzeniu naszém, uporném ładowi wszelkiemu, skłonném do marzeń, zapałów i wrzawy, lecz nieumiejącém dźwigać ciężarów długo, wytrwale, w powadze skromności i ciszy.... Inną ważniejszą był dzierżony przez nas przywiléj na ziemskich bogów.... Rodziliśmy się dostojni i bogaci odrazu... nie mieliśmy o co walczyć dla siebie i dzieci swoich... Twarzy naszych i duchów nie skropił i nie skrzepił nigdy pot własnego mozołu.... więc zapomnieliśmy o tém, że jesteśmy ludźmi i usnął w nas nerw działania, a zapanowały zmysły, nieprzeparta żądza używania, i uwierzyliśmy w wiekuistość królowania naszego... i usnęliśmy na szczycie Olimpu... Lecz Olimp ten był wulkanem... dno jego płomienne poruszyła dłoń przyszłości, o któréj pomiędzy nami zatraciła się myśl i pamięć.... Teraz... czas nam do grobów.... a nad przepaściami pozostawiamy to, co nam najdrozszém było.... Spoczął chwilę po długiém mówieniu, a potém ciągnął daléj: — Nie proszę cię abyś dokonał tego, czegom ja dokonać, zaniedbał... abyś naprawił to, com ja zepsuł... Jestto niepodobném... ale przyszłość do ciebie należy.. Życie swe masz przed sobą: nie uczyń z niém tego, com ja ze swojém uczynił.... Jutro, pojutrze, gdy nad trumną, zawierającą w sobie zwłoki moje, staniesz u szczytu wzgórza będącego rodzinną naszą mogiłą i obejrzysz się dokoła siebie, zobaczysz same tylko odłogi i ruiny... Inaczéj to dziedzictwo piękne wziąłem po przodkach swoich, inaczéj oddaję je tobie, inaczéj ty oddaj je dzieciom swoim.. Czyń co będziesz mógł, aby użyźnić ziemię tę, która pod ręką moją rodzić przestała, aby podnieść ściany, które pod okiem mojém pochyliły się ku ziemi... U końca życia ze skarbów zmarnowanych lub dorobionych składać będziesz rachunek przed sumieniem swojém, tak jak ja składam go teraz przed swojém... Niech on ci lżejszym będzie!... Oto ostatnie pragnienie moje... Chciałbym abyś ty stał się dziedzicem Orchowa. Kamil... Westchnął i mocował się ze sobą widocznie aby nie rzec strasznego jakiegoś słowa, chóć rozpiérało mu ono pierś żalem wielkim. — Weź Orchów... weź... weź... uczyń z nim co tylko będziesz mógł, aby..., aby tylko nie stał się zagonem zoranym pod siejbę zagłady.... Weź Orchów!.. — Wezmę, ojcze! ozwał się znowu przy łożu głos klęczącego młodzieńca, ale tym razem brzmiała w nim wola silna i uroczyście dawana obietnica. Milczenie głębokie zaległo obszerną komnatę. Przyćmione blaski lampy rozpalały, jak dawniéj, iskry złote w szybach szaf oszklonych i mieszały się z cieniami pokrywającemi blade, zwiędłe czoło umiérającego. Żółte powieki jego były teraz przymknięte, a przez zwarte, siniejące usta wyrywały się od chwili do chwili jęki słabe, niby odgłosy ostatniéj walki życia ze śmiercią. Nagle białe ręce jego splotły się kurczowo i z ostatnim wybuchem konającéj siły, podniosły się w górę. — Któż mi powróci życie stracone? zawołał, nikt! nikt! nikt! Zdawało się, że z ostatnim wykrzykiem tym uleci życie jego, taka w nim była moc rozpacznego wysiłku. Podniósł jednak drgające powieki i gorejącą źrenicą raz jeszcze potoczył dokoła. Chwilę milczał i przyzywał pierzchające myśli, potém z dłonią ciężko złożoną na pochylonéj głowie syna, z oczami w których malowały się ostatnie cierpienia i pragnienia, i wyszeptał: — Niech marne życie moje i rozpaczna śmierć moją będą dla ciebie nauką.... niech ustrzegą cię od miłości bez szacunku.... od zamiarów bez spełnienia... od zapałów bez wytrwania.... od życia bez planu... od marzeń bez czynu... od chęci bez woli... Słowa jego spłynęły w szept zaledwie dosłyszalny. Był-to niby testament, kreślony niewyraźnemi znakami; ale klęczący u łoża młodzieniec słuchał go z twarzą jak marmur bladą i z uchem pochyloném ku ustom ojcowskim. Usta te oddawna już mówić i oddychać przestały, a on pozostał jeszcze nieruchomy, z dwiema wielkiemi łzami palącemi się w źrenicach powieką okrytych, z dłońmi zaciśniętemi w koło zimnéj, sztywnéj ręki zmarłego. Cisza głęboka zalegała dom cały, gdy otworzyły się zwolna drzwi wielkiéj, podłużnéj sali i wszedł przez nie Mieczysław. W oczach jego spuszczonych ku ziemi malował się ból gorący, świeżą stratą ukochanéj istoty sprawiony, ale na twarzy bladéj, nieruchoméj i w całéj postaci młodego człowieka, zwolna kroczącego przez obszerną komnatę, spoczywał wyraz takiéj powagi, tak głębokiego i energicznego skupienia władz uczuć i myśli, że mniemać było można, iż przez tę noc jednę przybyło mu lat kilka, lat nauki, doświadczeń i cierpień. W istocie przez tę noc jednę przeżył on życie całe swego ojca, życie całego pokolenia, które na widowni dziejów poprzedziło jego i jemu podobnych. Wczoraj jeszcze był młodzieńcem, dobrym, szczerym, skłonnym do uczuć i postępków szlachetnych, lecz z życia powagą niezbratanym, w młodzieńczéj wesołości swéj płochym nieco, nieznającym dokładnie pobudek czynów własnych, ani miary do jakiéj dorość mogła własna istota jego. Dziś rozpaczna śmierć, kończąca zwichnione, zmarnowane życie jego ojca, ochrzciła go na męża. Wyglądał téż w téj chwili jak mąż, w którego wnętrze zapadły postanowienia niezłomne, przyrzeczenia uroczyste, przed którego oczami stanęła jasna i wyraźna świadomość dróg przyszłych. Z oddalonego pokoju doszedł ucha jego monotonny i przyciszony szmer dwóch głosów kobiécych. Zwrócił się w kierunku drzwi nawpół otwartych, a stanąwszy na progu, ujrzał dwie postacie kobiéce, klęczące u stóp krucyfiksu, przed którym na srebrnym łańcuchu zwiészona paliła się mała lampa. Na odgłos kroków wchodzącego, pani Leontyna przerwała odmawianie modlitwy za chorych i umiérających: trwożném, do głębi zmąconém spojrzeniem ogarnęła twarz syna. Bladość twarzy téj, ból na niéj wyryty i piętnująca ją w téj chwili uroczysta powaga powiedziały jéj znać wszystko, bo porwała się z klęczek i krzyknęła. Wykrzyk jéj głośnym był, przeszywającym, ale brzmiało w nim jedno tylko uczucie: przestrach. Zarazem ramiona jéj i kibić cała drźeć zaczęły pod grubym szalem, okrywającym nawpół długą, czarną szatę. Lila, blada także i drżąca, instynktowym ruchem kryła się za matkę i osłupiałych, wylęgłych swych oczu nie spuszczała z twarzy brata. Mieczysław zbliżył się do matki i ujął w obie dłonie rękę jéj, jak lód zimną. — Matko, rzekł głosem zniżonym i drżącym od łez w piersi tłumionych, tam.... skończyło się już wszystko.... Alem ja pośpieszył do ciebie, aby ci powiedzieć, że masz syna, który uczyni co tylko w mocy jego będzie... Umilkł nagle, bo spostrzegł że mówił daremnie. Pani Leontyna nie zdawała się słuchać ani rozumiéć słów syna. Dłonie jéj zaciskały wkoło kibici fałdy grubego szala; oczy błędne, nieprzytomne prawie, obiegały dokoła mroczny pokój, odtrącane i zarazem niezwalczenie jakoby pociągane przez najciemniéjsze jego zakątki. — Mój Mieczysiu! mówić zaczęła pobladłemi i drgającemi usty, niech tam wszystko urządzą jak należy.... Ja.... ja doprawdy nie mogę.... słaba jestem.... noc taka ciemna!... Każ światła pozapalać w pokojach.... Czy daleko jeszcze do dnia? O mój Boże! jakże jestem nieszczęśliwa!... Idź tam.., idź.... oszczędź matkę!... ja... nie mogę!... Osunęła się znowu na klęczki, zakryła dłońmi oczy niby przed strasznemi widziadłami, i jakby pragnęła zagłuszyć przerażające głosy, które słyszała wewnątrz czy zewnątrz siebie, mówić poczęła szybko, nawpół głośno, nieustannie: — Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie! Mieczysław stał chwilę jak skamieniały, z głowią schyloną i opuszczonemi rękami. Na czole jego zmarszczka, którą wyniósł z przedśmiertnéj rozmowy pogłębiła się. Do wszystkich uczuć jakie go napełniały przyłączyło się jedno jeszcze, ciężkie, gorzkie. Po chwili jednak zwrócił się do siostry i wziął jéj rękę. — Lilo! rzekł łagodnie, pójdź, zobacz zwłoki naszego ojca.... Nie byłaś przy nim gdy umiérał... pójdź teraz!... Dziewczyna gwałtownym ruchem wyrwała rękę swą z jego dłoni i usunęła się pod ścianę. — Ja nie chcę! Mieczysiu, ja nie chcę! zawołała z płaczem prawie. — Dlaczego nie chcesz? zapytał brat, pochylając ku niéj twarz niemal surową. Ona usuwała się od niego, drżąc cała; w szeroko rozwartych oczach jéj błyszczały łzy prośby i zarazem gniewu — Dlaczego nie chcesz? z naleganiem powtórzył brat. — Boję się... szepnęła, przyciskając ramiona do piersi, boję się... umarłych... — Lilo! zawołał Mieczysław, nie znałaś prawie ojca swego... On jednak kochał cię i przed skonaniem po wiele razy imię twe wymówił... Słowa te uczyniły na młodéj dziewczynie pewne wrażenie. Drgnęło w niéj cóś co zmniejszyło bojaźń dziecinną a z wyrazem przestrachu twarz jéj okrywającym, połączyło odcień nagle uczutéj tkliwości i żalu. — Pójdź! rzekł Mieczysław, biorąc znowu jéj rękę. Poraz ostatni spojrzymy na rysy jego.... spojrzymy na nie razem, oboje... Chwila ta uczyni nas może więcéj bratem i siostrą, niż byliśmy dotąd.... Przy ostatnich wyrazach Mieczysława Lila zarzuciła mu ramię na szyję i przytuliła się do piersi jego z cichym płaczem. Był to wybuch dobrego uczucia, które ozwało się w istocie téj młodziuchnéj, chaotycznéj, pełnéj ogni gorejących w niéj kapryśnie i jałowo. Mieczysław otoczył kibić jéj ramieniem i prowadził ją ku drzwiom. — Mieczysiu! szeptała, ale ty mię nie odstąpisz... będziesz tak ciągle przy mnie?... — Będę ciągle przy tobie, odparł brat, pragnę odtąd być jaknajczęściéj przy tobie.... zastąpić ci ojca.... opiekować się tobą.... Byli już na progu, gdy nagle pani Leontyna podniosła głowę i rzuciła za siebie trwożne spojrzenie. Ujrzawszy się samą w pokoju, porwała się znowu z klęczek i zawołała: — Lilo! Lilo! W krzyku tym brzmiało niemal wołanie o ratunek. Lila wydobyła się z objęć brata. Nie wiedziała już ani kogo słuchać, ani dokąd iść. — Zostawiacie mię samę! jęknęła pani Leontyna, łamiąc ręce, w tak strasznéj chwili!... O mój Boże! tegom się doczekała, że dzieci moje.... wszystkie dzieci moje opuszczają mię wtedy, gdy najbardziéj mi trzeba kogóś.... kogokolwiek.... Jestem sama, sama na świecie!... nic już nie znaczę dla nikogo.... nawet dla dzieci swoich!... Czy dzień jeszcze daleko?... Jaka noc czarna!... Mieczysław wypuścił z dłoni rękę siostry. — Idź do matki, rzekł, pozostań przy niéj. Chciał jeszcze coś powiedziéć, ale nie mógł. Bolesne, gorzkie uczucie zdławiło mu głos w gardle. Ze wzrokiem wbitym w ziemię odszedł w głąb domu. Koniec tomu piérwszego.
Na przełomie lat 20. i 30. Harry Cort był wschodzącą gwiazdą polskiego filmu, lecz zaprzepaścił karierę skandalami obyczajowymi. Postanowił wówczas wykorzystać zdolności aktorskie, aby wmówić całemu światu, że jest polskim księciem. Kim był Harry Cort, czyli Stanisław Józef Bielski? Naprawdę nazywał się Stanisław Józef Bielski i pochodził z rodziny Bielskich herbu Jelita. Rodzinie przyszłego aktora nie wystarczył jednak tytuł szlachecki – kupiła sobie w Heroldii Hiszpańskiej fałszywy tytuł książęcy i podawała się za potomków księcia Iwana Bielskiego, bratanka polskiego króla Władysława II Jagiełły. Jak na „księcia” przystało, Stanisław spędził młodzieńcze lata, podróżując po Europie, a przez pewien czas studiował nawet w Paryżu. Niedługo po powrocie do Polski przyjął amerykański pseudonim „Harry Cort” i zaczął występować w polskich filmach – zagrał w „ Przygodzie jednej nocy”, „Karuzeli życia” i „Halce”. Chociaż krytycy filmowi mieli różne zdania co do jego aktorskich zdolności, byli zgodni co do jednego – był jedną z najpiękniejszych twarzy, jakie pojawiły się w polskim kinie. Na planie „ Przygody jednej nocy” Cort poznał poetę Jarosława Iwaszkiewicza, który zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia i poświęcił mu dwa wiersze – „Pożar atelier” i „Do Chociaż Iwaszkiewicz porównywał swoje uczucia do młodego aktora do ogromnego pożaru, nie był w stanie znieść narcyzmu „pięknego Stasia” i po niecałym roku się w nim „odkochał”. W 1930 r. na łamach prasy pojawiła się informacja o skandalu obyczajowym z udziałem „aktora B.”, który uwiódł żonę dyrektora banku i ukradł jej biżuterię. Początkowo spekulowano, że chodzi o Eugeniusza Bodo, ale szybko doprecyzowano, że to właśnie Bielski-Cort jest bohaterem afery. Po tym wydarzeniu Harry Cort przestał otrzymywać propozycje filmowe, chociaż wcześniej zapowiadał między innymi, że ma zagrać tytułową rolę w „Portrecie Doriana Graya”, ekranizacji słynnej powieści Oscara Wilde’a. Czytaj także: Eugeniusz Bodo żył jak król, zginął tragicznie. Jego losy były długo nieznane Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe Harry Cort: oszustwa, romanse i kariera Na początku 1933 r. Harry Cort postanowił wrócić do aktorstwa, tym razem teatralnego. Wszystko za sprawą nowego wpływowego kochanka – głównego reżysera Teatru Witolda Zdzitowieckiego, który obsadził go w sztuce „Kobieta, która wie czego chce” z polską gwiazdą włoskiego kina Heleną Makowską w głównej roli. Szumnie reklamowane występy teatralne Corta przerwał jednak wypadek samochodowy, w którym odniósł obrażenia, podobno dość poważne. „Jakieś porażenie kręgosłupa, zerwanie mięśni, bóle nieopisane, szok nerwowy, wstrząśnienie mózgu… Trzy tygodnie cierpień, niepokój (przyznam się szczerze) o to, czy blizny nie „zdyskwalifikują” mojej fotogeniczności…” – opowiadał dziennikarzom, którym chętnie pozował do zdjęć na szpitalnym łóżku. Później okazało się, że wyolbrzymiał swoje cierpienia, aby wyłudzić wyższe odszkodowanie… Po wypadku Cort nie wrócił już do Teatru i zniknął z prasy na dwa lata, aby spektakularnie powrócić na jej łamy w grudniu 1935 r. Został wówczas zatrzymany przez paryską policję jako podejrzany o handel narkotykami – znaleziono przy nim niewielkie ilości heroiny i kokainy. Były aktor przedstawił się wówczas francuskim mundurowym jako dyplomata i… pretendent do polskiego tronu. Ostatecznie obrał jednak inną formę obrony – poszedł na współpracę z policją i w ten sposób skończyło się jedynie na grzywnie w wysokości 300 franków. Wieść o nowym skandalu z udziałem fałszywego księcia dotarła do Polski, a dziennik „Dzień Dobry” postanowił skorzystać z okazji i „wyoutować” Harry’ego. „Pod pozorem rozwijania i budzenia w nim talentu – reżyser filmowy p. Z. spędza z Harrym Cortem weekendy w zacisznym pensjonacie pod Warszawą na linii otwockiej” – pisano o nim, nawiązując do jego homoseksualnej relacji z Witoldem Zdzitowieckim. Autor artykułu ubolewał przy tym, że przez osobiste względy reżysera przez kilka lat karierę w polskim kinie i teatrze robił „młodzieniec o typie i upodobaniach gigolaka”. Czytaj także: Napoleon i Maria Walewska: wszyscy pchali ją do łóżka cesarza. Wdała się w romans dla dobra Polski Fot. Materiały prasowe Harry Cort: zagraniczna kariera i „książęce pochodzenie” W Polsce Bielski był już skończony, więc postanowił skupić się na budowaniu swojej pozycji za granicą. Udało mu się nawiązać kontakty z przedstawicielami europejskich dworów królewskich, którzy uwierzyli w jego książęce pochodzenie. Tuż przed wybuchem II wojny światowej ożenił się zaś w Londynie z bajecznie bogatą rozwódką Jeannine Marie de la Conception Renée de Guiroye, markizą de Selve. W czasie wojny Stanisław Bielski trafił z żoną do Stanów Zjednoczonych, gdzie mógł do woli opowiadać amerykańskim dziennikarzom zmyślone sensacyjne opowieści ze swojego życia. Zorganizował nawet polską wigilię dla swoich amerykańskich przyjaciół, w czasie której udawał, że wygłasza orędzie radiowe do narodu polskiego. Amerykańska prasa wierzyła jednak w każde jego słowo i uważała go za polskiego patriotę, nawołującego do pomocy okupowanej ojczyźnie. „Książę” Bielski opowiadał między innymi o tym, jak jego ojciec został zabity przez Adolfa Hitlera, ponieważ nie chciał zostać premierem organizowanego przez niego marionetkowego rządu. W rzeczywistości ojciec Bielskiego zmarł pod koniec lat 60. i wydziedziczył syna, będącego czarną owcą szanowanej rodziny. Po wojnie Stanisław Bielski postanowił zostać w Ameryce na stałe. W 1946 r. zagrał co prawda epizod w hollywoodzkim filmie „Ostrze brzytwy”, lecz nie miał za granicą łatwego życia. Jeszcze w 1942 r. żona milionerka porzuciła go dla ambasadora Kuby, pozbawiwszy uprzednio niemal całego majątku. Przez kolejnych trzydzieści lat Bielski procesował się z żoną, starając się udowodnić, że ich rozwód nie jest prawomocny, a przewlekły i długi proces uczynił z „księcia” żebraka. Dramatyczna sytuacja finansowa sprowadziła zresztą Bielskiego na kryminalną drogę. W sierpniu 1951 r. „Long Beach Independent” donosił, że aresztowano go na 180 dni za drobne kradzieże i dodawał, że „miał już na koncie pięć wcześniejszych wyroków skazujących od włóczęgostwa po nieobyczajne zachowanie”. „Książę” Stanisław Józef Bielski zmarł 30 stycznia 1979 r. w Phoenix w Arizonie w wieku 71 lat w samotności i zapomnieniu. Czytaj także: Sienkiewicz był po uszy zakochany w Modrzejewskiej. Czy mieli syna? Od plotek aż huczało Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
nazywał się dla pięknego brzmienia